Arktyka

Widziałem dzisiaj kapitalny manewr. Malutki stateczek, dwudziesto parometrowy, pomalowany na czarno, z wielkim kominem pochodzącym z czasów kiedy go zwodowano pewno pod koniec piątej dekady minionego stulecia, jednym ruchem maszyny z całej naprzód na całą wstecz wspomagany zarzuconym niczym lasso szpringiem obsługiwanym przez równie wiekowego marynarza w czarnej jak smoła czapeczce na głowie i wygasłą połówką papierosa pomiędzy zębami zatrzymał sie równo na przeznaczonej mu połówce pomostu metr czy półtora zaledwie za rufą POLARNEJ DZIEWKI, całej czerwonej z zamrozu a zajmującej drugą połowę pontonu. Dziobem uwiązaną do pływającej boi, bo inaczej się nie dało na nabrzeżu nie będącym nawet sumą długości swoich dwu stałych lokatorów. LANGOYSUND i POLARGIRL to dwa stateczki w tutejszej gwarze noszące miano pasażerskich, które codziennie rano z nową grupą turystów ruszają w okrężny rejs z Longyearbyen do Barentsburga, gdzie wspólnie okupują niedługie za to, wobec prawie dwumetrowych pływów, wysokie nabrzeże Trustu Arktikugiel’a. Poza sobotami, w sobotę pływają do Piramiden, na wpół opuszczonego osiedla tej samej kompanii węglowej. W Piramiden czas się zatrzymał, w Barentsburgu zakręcił, rzecz na osobne opowiadanie, ale przecież nie meandry rosyjskiej polityki surowcowej vis a vis norweskie prawo do samostanowienia zagnały ELTANINA na wyspy, które szpikulcami pokrytych śniegiem gór dziobią niebo. Pod warunkiem oczywiście, że niebo szarą zasłoną chmur nie zeszło właśnie na ziemię wciskając wszystko, łącznie z górami, w ponure łapy depresji.

Kopia P1150577

Trwa wieczny, arktyczny dzień. O północnej godzinie słońce jaskrawo świeci z północnej strony nieba. Ostatnie noce, też już bardziej udawanie niźli rzeczywiste, z zachodem jednak, krwawą łuną kilkugodzinnego spektaklu łączącym się ze zwiastującym katastrofę czerwonym wschodem skończyły się w szerokim leju wschodniego pasażu pomiędzy Lofotami a brzegiem mniej więcej, nie licząc tysięcy wysp, fiordów i fiordzików, stałym, na wysokości Bodo. Wcisnęło się łapą zimna pod sweter i do serca bo góry pokryte śniegiem a od wody ciągnie zimnem, którego żadne gorące herbaty, kolejne warstwy ubrania nie są w stanie odpędzić. Śnieg sypie z niskich chmur, miesza się ze spalinami i dreszczem wilgoci potęguje wrażenie, że ten maj odległy jest doświadczeniem od dziesiątek przecież już wcześniej przeżytych majów.
– Siedzisz na aluminiowym schodku, jedziesz sobie i jedziesz, pod schodkiem jest rura wydechowa, która cię ogrzewa we właściwe miejsce. Aż w końcu nadchodzi taki moment, że rura przestaje grzać. I tam właśnie – Jurek na chwilę zawiesił głos by tym bardziej dobitnie zaakcentować koniec zdania – zaczyna się ARKTYKA.

Dla mnie Arktyka zaczęła się w tym roku na ostatnim, przed Tromso, zakręcie fiordu, który odsłonił w dali skupisko drewnianych domków przez pełnego fantazji autora „Norwegian Crusing Guide”, przewodnika dla żeglarzy, nazwanego Paryżem północy. Przejechaliśmy ten Paryż wodą wzdłuż trzy razy w poszukiwaniu miejsca do którego moglibyśmy przytulić stalową burtę ELTANINA. Pływający ponton Tromso YachtClub okazał się pokrytą ptasim guanem pułapką bez wyjścia zamkniętego wysoką kratą a krata na kłódkę.

Nowo zbudowana marina w mieście, gdzie zacumowaliśmy dwuosobowym ekipażem po wielu manewrach w przód i do tyłu pomiędzy ciaśniutkimi ygrek bomami, prywatną przystanią bez żadnego zaplecza. Zamkniętą zresztą równie gustowną kratą jak ta w jachtklubie. Jest co prawda elektroniczny, zwalniający przycisk, dzałający jednak jednostronnie w kierunku do wyjścia. Nie dajemy się zatem złapać w pułapkę prywatnej przystani i mitrężąc nieco czasu na skomplikowane manewry do tyłu i do przodu, trochę bokiem udaje się nam niegościnną przystań opuścić. W desperacji i odwołując się do doświadczeń z moich poprzednich, wielokrotnych w Tromso pobytów statkowych oceanicznych statkiem niewielkim bo pięćdziesięciometrowym, dochodzę do pontonu w miejscu gdzie, bywało, OCEANIĄ stawaliśmy. Zupełnie to jednak nie to, skala zupełnie inna i wszystko inaczej wygląda. Co było do przewidzenia wcześniej tylko ta desperacja… W każdym razie robi się trochę cieplej. Przynajmniej wewnętrznie.

Zostawiamy łódkę i na piechotę idziemy rozpoznać sytuację. Znajdujemy przystań miejską płatną w automacie na dwieście czterdzieści koron za to bez żadnego zaplecza sanitarnego. Nie licząc szlaucha wodnego z którego woda celem przeciwdziałania zamarznięciu leje się bez przerwy strumieniem nie do zakręcenia. I prąd elektryczny jest jeszcze, jak się dowiadujemy telefonując na podany przy szlauchu numer.

Prysznice? Nie jestem pewien, ale słyszałem, podobno, w zeszłym roku, załogi jachtów dogadywały się w pobliskim hotelu. Dogadujemy się w hotelu; marne siedemdziesiąt pięć koron, od sztuki, za prysznic. Za to wynajmują na godzinę pokój hotelowy z bielutką pościelą, telewizorem, barkiem – płatnym osobno i kabiną prysznicową z przezroczystego poliwęglanu.

Bierzemy, cumując tymczasowo longside w miejscu miejscowego promu. Groźnie brzmiące tabliczki informują, że nie wolno ponieważ jednak miejscowy Norweg ochoczo pała chęcią dopomożenia i odbiera nam cumy, postanawiamy nie robić mu przykrości i po raz kolejny tego niedzielnego ranka, cumujemy tymczasowo. Na po prysznicu.

Cisza i słońce na niebieskim niebie w czarodziejski sposób przekształcają zime w lato nabrzmiałe kolorami, w którym upał promieniuje od asfaltu nabrzeża… Przesadziłem, żaden upał a z kolorów to głównie biel śniegu pokrywającego okoliczne górki. Ale jest pięknie. Za nami pięćset mil w jednym skoku. Najpierw przez fiordy potem wśród jeżącym włosy na głowie przyboju wśród skalistych szkierów potem wschodni pasaż otwartego morza zakończony lejkiem zamarzniętych Lofotów.

Odmarzamy. Najpierw pod prysznicem w hotelowym pokoju potem w restauracji z panoramicznym oknem dającym widok wprost na awangardowy budynek hotelu, kościół po drugiej stronie fiordu, zacumowane statki i na naszą tymczasową przystań gdzie do czerwonej sylwetki ELTANINA zbliża się właśnie miniaturowy, drewniany i lekko zaniedbany kuterek. Delikatna muzyka sączy się z głośników, przy stoliku obok młoda wiekiem para omawia po rosyjsku jakieś interesy, z drugiej strony obok dwu panów posługuje się francuskim. Indochiński kelner podaje kartę dań a miniaturowy kuterek zarywa dziobem w drewniany pomost tuż koło burty naszego jachtu. Kwintesencja stylu życia żeglarza komercyjnego; po dwu tygodniach puszek na zimno i na gorąco zmieszanych z makaronem, obiad w restauracji przerwany chwilowo sprawami zawodowymi.

Szyper kuterkowy, dziadek w podeszłym wieku jest rozbrajający w szczerbatym uśmiechu i pogodzie ducha promienijącej na świat dookólny. Wracamy do restauracji gdzie kelner na wielkim talerzu przynosi olbrzymi kartofel ugotowany w mundurku. Środkiem położony na tycim, malusim, kawałku łososia podpartym szparagiem jakimś czy czymś tam podobnym, uśmiecha się do nas całą gębą swojej surowej, mundurkowej, szarości. Herbata, mniej więcej, taka sama jak u nas.

Przez panoramiczne okno patrzymy na odległy drugi brzeg fiordu, na kościół prawie przezroczysty garścią futurystycznych trójkątów posadowiony na nabrzeżnej skarpie, na bryłę hotelu i na szypra naszego sąsiedniego, który niespiesznym krokiem, z kablem w ręku i wtyczką w dłoni, spaceruje pomiędzy dwoma możliwymi przyłączami prądu, do których też jesteśmy podłączeni i dałbym głowę, elektricity jeszcze niedawno w nich była. Po zwarciu prądowym spowodowanym niedoskonałością instalacji elektrycznej małego kuterka czas przeszły dokonany jest czasem, dla opisu sytuacji, właściwym.

Natychmiast po nawiązaniu łączności telefonicznej z kapitanem portu dziadek zabiera nam aparat telefoniczny i konferuje po norwesku drobne pół godziny rozmowy o różnym natężeniu intonacji i chwilowego zawieszenia przerywanego gromkim – Ho, ho, ho! Nie przerywając połączenia gestem żąda śrubokręta i niczym jakiś magik jednym ruchem z gładkiego aluminiowego słupka przyłączeniowego wyczarowuje drzwiczki za którymi drzemią bezpieczniki, chwilowo, w pozycji na OFF.

Po rewindykacji telefonu zadziergamy więzi przyjaźni polsko-norweskiej ukoronowane wieczornym, wspólnym, piłowaniem kłódki na drzwiach do sterówki, w której zatrzasnął do niej klucze.
Kończy się niedziela wyznaczająca środek czterodniowego norweskiego przedłużonego weekendu. W poniedziałek w dalszym ciągu wszystkie sklepy będą zamknięte a najtańszy bochenek chleba w tym jedynym otwartym kosztować będzie, w przeliczeniu, ponad dwadzieścia złotych. Przyjedzie turystyczna załoga na etap z Tromso do Longyearbyen, skończy się swobodna żegluga a zacznie dzień powszedni mrówczego na żeglarstwie zarabiania.

Poprzez ostatnie fiordy i kawał oceanu dla niepoznaki zwanego tutaj Morzem Grenlandzkim vs Barentsa, bo samym środkiem granicy pomiędzy tymi akwenami, w pięć dni, obok Niedźwiedziej Wyspy i noc jedną umowną sztormując pod przeciwny wiatr dotrzemy do Hornsundu ocierając się tylko o pole lodowe powolutku sobie od Sorrkapu dryfujące na północ. Przejdziemy okres parafiny zatykającej letnim paliwem filtry paliwowe chłodzone wodą w oczach zamieniającą sie w lód o temperaturze kilkustopniowej poniżej zera.

Dotrzemy do Longyearbyen i do Barentsburga, przycumujemy w porcie jachtowym, którego pontony leżą jeszcze na brzegu, zaprzyjaźnimy się z załogami sąsiednich polarnych pasażerów, które kiedyś były holownikami. Opowiść o tym należy jednak do świata komercji i z soft warunkami żeglugi pleasure nie ma nic wspólnego.