Dzień wypłaty

Ebook o pięciomiesięcznym rejsie na Szpicbergen. Maj – październik 2013, ponad trzysta stron, sto sześć fotografii, cena 35 PLN, format *.pdf.  Wszystkie informacje pod blog@jarekczyszek.pl

Wrzesień, pora roku kiedy w Arktyce lato bezapelacyjnie już się skończyło. Ciągła jasność polarnego dnia odchodzi ku przeszłości a zadymki śnieżne nagle i z hukiem spadające z gór stają się chlebem powszednim.
Ostatnia przed zimą wizyta statku zaopatrzeniowego, który przywiózł uzupełnienie zapasów żywności, papierosów i wycieczkę uniwersytecko inżynieryjną, z żoną.  Płatnika diet w osobie dr. P. z walizką pełną pieniędzy sterczącego u szczytu linowego sztormtrapu na brudnobiałej burcie zaopatrzeniowca. Z poziomu mojego pontonu wydającą się ścianą jakąś
niezdobytą. Z gwiazdeczką w postaci owej walizki u szczytu.
Diety, które stanowiły lwią część naszego wynagrodzenia, musiały być wypłacane za granicą. Tak postanowił odpowiedni dział finansowo księgowy wielkiej instytucji i nie było na to rady. To, że otaczało nas tutaj polarne pustkowie a najbliższy sklep był oddalony o dwieście kilometrów lotu helikopterem nie miało najmniejszego znaczenia. Diety miały być wypłacone do reki w miejscowej walucie bo przecież żadna księgowa wielkiej instytucji nie będzie brała na siebie ryzyka zmian kursowych.
Doktor P. cały rozgrzany jeszcze serdecznym pożegnaniem na statku tkwił u szczytu trapu celem przekazania walizki na oddzielony od niego chwilowym szkwałem ponton. Śnieg zmieszany z wodą szedł po fiordzie a ja z równą determinacją tracącą czucie dłonią bez rękawiczki kurczowo trzymałem mokrą linę by nie dać się zdmuchnąć i nie oddalić w ten sposób perspektywy wynagrodzenia dla siebie i moich kolegów.
Do drgań sztormtrapu spowodowanych wiatrem i falą dołączyły jakieś inne, bardziej nieregularne. Coś w górze zamajaczyło i po dłuższej chwili z zadymki zaczął się wyłaniać skulony cień jedną ręką trzymający się wiotkiej liny a w drugiej dzierżący walizkę.   Przejaśniło się na chwilę by ukazać dr P. w połowie trapu gramolącego się powoli na dół. Zaraz potem z tysiąc metrowego szczytu Sofiekamenn spadła na fiord i na statek miniaturowa trąba powietrzna z hukiem, który zagłuszył okrzyk zdumienia w górze. Dalej poszło już szybko. Tuż przed oczyma śmignęła mi walizka, która uderzyła w ławkę i spadła na dno
pontonu, oraz dr P. który uderzył w wodę i spadł na dno fiordu.
Chwilowo co prawda bo kolega T. zorientował się natychmiast i czujnie sprężywszy się nad kręgiem wzburzonej wody natychmiast chwycił dr P. za kołnierz gdy ten tylko, wyrzucony w górę siłą wyporu, pojawił się na powierzchni.
Ponieważ przyczepne czterdzieści koni naszego Evinrude cały czas pracowało na wolnych obrotach to odejście od burty statku było dziełem chwili a te pół mili do brzegu przemknęliśmy w ślizgu w przeciągu kilku minut.
Palarnia w Bazie, oświetlona słabą żarówką w mosiężnej lampce, my wszyscy zgromadzeni wokół stołu w niewielkim pomieszczeniu i dr. P. owinięty w koc. Z petem w zębach i szklanką  spirytusu marki Royal na stole obok otwartej i pełnej pieniędzy walizki. Za oknem mrok polarnej nocy, klapanie odwietrzników targanych sztormowym wiatrem, wprowadzających stukot do nabożnej ciszy Dnia Wypłaty.
Terminowej w najbardziej niewiarygodnym miejscu świata.

wyp1