Śpię przykryty kocem na mesowej kanapce. To jest jakoś tak podświadomie, kiedy sytuacja staje się pod jakimś względem niezwykła przenoszę się ze spaniem z kabinki kapitańskiej na prawą kanapkę w mesie.
W czasie ostatnich kilku miesięcy trzeci czy czwarty raz.
Kiedy ze zmierzchem wiatr i fala zaczyna narastać po szybkiej kolacji przysypiam na kanapce.
Radka zostawiam w zejściówce na zwykłym wachtowym stanowisku.
Budzę się zalany litrami, jak z wiadra, morskiej wody.
Łódka leży na burcie a w zejściówce nikogo nie ma.
Jest tylko czarny prostokąt oświetlony bladym poblaskiem ekranu nawigacyjnego komputera. Nie wiem co się dzieje, zdaję się pływać, koc przemoczony, coś sypie się przez stół z podniesionej lewej burty.
Ciemno, tylko ten idący z kabiny nawigacyjnej poblask. Nie zastanawiam się, jestem przekonany, że zdjęło nam pokład i jedyną szansą na ratunek jest natychmiastowe pójście z wiatrem i falą.
Krzyczę do Radka, żeby z wiatrem.
Krzyczę do pustej zejściówki, która rysuje się jako czarny i przeraźliwie pusty prostokąt. Po kilku stopniach wdrapuję się na skrzynię obudowy silnika, której wierzchnia klapa jest jednocześnie podłogą malutkiej kabiny nawigacyjnej.
W kokpicie majaczy jasną plamą twarz dziecka.
Kamień spada mi z serca zanim tam na dobre zawisnął. Jesteśmy na pokładzie we dwu i to jest do przodu, cała natomiast reszta pod wielkim znakiem zapytania.
-Może byśmy dryfkotwę jakąś wyrzucili, albo co? – Dziecko krzyczy mi do ucha.
Czarna noc jest nabita gwiazdami tylko na północnym wschodzie delikatnie czerwony poblask przyszłej jutrzenki od nisko pod horyzontem wędrującego słońca.
Fala urosła i wiatr gwiżdże w olinowaniu. Na północnym nieboskłonie zapala się zielonkawo poblask zorzy polarnej i rośnie coraz intensywniejszą zielenią niczym jakieś olbrzymie i powiewające na wietrze firanki.