Dzień jak co dzień

Zimno się zrobiło, od paru dni niskie i mdłe niebo, coś tam popaduje drobnymi, zacinającymi kropelkami. Zaawansowany poranek,budowa znowu stoi i trzeba dać jej impuls zakupowy w najbliższym sklepie hydraulicznym. Bez tego nie będzie kaloryferów na ścianie a   bez kaloryferów marne szanse się rysują na ocieplenie. Przynajmniej wewnętrzne, chyba, że droga kropelkową ale to rozwiązanie   chwilowe i niepewne, jak z doświadczenia wynika dawki ulegają zwiększeniu a w miarę opadania temperatury zewnętrznej efekt jest   zmniejszający i nie do końca satysfakcjonujący.  Odpalam starą Fabię, bo do magazynu budowlanego ze trzy kilometry. Wąska dojazdówka do ulicy, po wybojach wzdłuż chodnika. Na  samym końcu przystanek autobusowy z wielkim autobusem biorącym właśnie pasażerów, który swym ogromnym pudłem, zasłania widok   na lewo jednokierunkowej ulicy. Jadę zatem wolno. bo wyboje, bo autobus, bo chodnik, który trzeba przejechać i, na skraju   chodnika dwie sprzedawczynie pobliskiego sklepu. Skulone, w zimowych kurtkach zarzuconych na zielone fartuszki, palą. Ćmią pety   stojąc tyłem do wiatru i tyłem do przystanku autobusowego, na którym ćmić petów nie wolno. Pilnuje tego bezwzględna straż miejska   zatem panie stoją na mojej dojazdówce, bo ja nie jestem taki bezwzględny pomimo tego że zmniejszają jej i tak niewielki przecież przestrzał  szerokościowy. Nic nie szkodzi, i tak jadę wolno. Bo wyboje, bo słabo widać, szarówka poranna mimo tego, że już po ósmej, bo  autobus…

Kręcę głową w lewo i wyciągam szyję niczym jakieś Emu, by dostrzec, za pudłem obładowanego autobusu na przystanku, cokolwiek po lewej. Prast. Przemyka mi przed nosem granatowa Panda. Sprzęgło, gaz, prawy kierunkowskaz i, myk, z cicha pękł, tuż za nią. Za tą Pandą, oczywiście.

Jezus, Maria! Hamulec natychmiast! Awaryjnie, czerwienią po oczach, widzę w lusterku jak autobus za mną idzie w dół na zawieszeniu a pasażer jakiś rozplaskany niespodziewanie na przedniej szybie. Panda przede mną stoi bo z przodu czerwony golf dwójka szuka   miejsca na zaparkowanie. Po prawej Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej, po lewej apteka. Serce mi staje z wrażenia przełykam   ślinę gwałtownie usiłując złapać oddech. Spokojnie, stoimy. Auto z przodu znajduje miejsce przy chodniku, wjeżdża tyłem i Panda   powoli rusza. Na tylnej półce jakieś zabawki, pluszowy tygrys wglapia się we mnie plastikowym wzrokiem. Ostrożnie, by nie rozjechać   spieszących się do apteki klientów niepublicznego…

To ze sto pięćdziesiąt metrów do skrzyżowania, takiej literki T do naszej podrzędnej uliczki, gdzie by dojechać do centrum trzeba skręcić w lewo. Panda wrzuca lewy kierunkowskaz i staje czujnie po lewej stronie jednokierunkowej uliczki. Ja za nią, z tyłu, zaraz za   moim zderzakiem, zawisa ponad mną autobus międzymiastowy. Klekot jego diesla zagłusza wszystkie klekoty w mojej starej Fabii.

Daszek nad T jest licznie uczęszczaną szosą dojazdową do naszego miasteczka. W bladym świetle poranka błyszczą się reflektory z lewej i z prawej.

Nie da się wjechać. Stoimy, zegar odlicza kolejne minuty własnie dobrze rozpoczętego dnia, Fabia drga mi rytmie diesla tego z tyłu, w Pandzie gasną na chwile światła stopu, rusza do przodu… sprzęgło, gaz, STOP…

Nie udało się, nie tym razem, panda odpuszcza i dalej stoi. Z prawej na lewo przemyka kawalkada samochodów. Przerwa. Teraz!

Panda stoi. Ja bym się zmieścił, ale przecież nie każdy jest tak wprawny w machaniu dźwignią zmiany biegów i w naciskaniu, we właściwej kolejności, właściwych pedałów jak, nie przymierzając, Kubica jakiś…   W porządku, stoimy, nie ma się czemu denerwować.

Teraz!

Nie, no, niekoniecznie, można było, ale samochód z przodu nie ruszył, teraz czekamy bo jedzie chmara aut z lewej… i z prawej. OK, wszystko w porządku, czekamy; Panda, ja i autobus. Za czwartą niewykorzystana okazją, po dalszych sześciu minutach delikatnie naciskam klakson. Bardzo lekko i na króciutka chwilę.

Żadne tam mobilizujące trąbienie, muśnięcie tylko dźwiękiem w celu dodania koordynacji ruchom na pedałach i dźwigniach poprzedzającego samochodu.

Kierowca, kierowczyni, teraz to widać wyraźnie nawet przez nieco przymgloną porannym szronem szybę, odwraca się na swoim fotelu do tyłu i patrząc mi głęboko w oczy niemo pyta w czym zawiniła.

Cham. Cham jestem ostatni ale ruchem strzepującej dłoni pokazuje do przodu, na to kierowczyni, nie przerywając uważnego spojrzenia w głąb mojej chamskiej duszy ręką, niedwuznacznie wskazującym paluszkiem puka się w czoło.  Wolno i dobitnie, trzy razy, że taki głupi jestem bo  przecież tutaj nie da się wyjechać swobodnie w lewo bo ruch, zapewne, jest zbyt duży i nie pozwala.

Wajcha, pedał, nawet nie patrzę w lusterko bo autobus cały czas warczy równomiernie, znaczy się; stoi. silny skręt kierownicą w prawo, kawałek do przodu, staję obok Pandy, krótki rzut oka w poprzeczkę nad T. Coś się tam błyska reflektorowo w przymglonej   perspektywie pomiędzy przydrożnymi drzewami, i z lewej i z prawej, daleko jeszcze. Gaz i naprzód, uważnie tylko bo zaraz za skrętem   zebra, przed którą muszę się zatrzymać by przepuścić matkę ze zmarzniętym dzieckiem w drodze do pobliskiego przedszkola.

Jadę, pięćdziesiąt metrów za skrzyżowaniem, już prawie sto gdy w tyle słyszę naraz przeraźliwe dwa klaksony i huk, rozjaśniony błyskiem we wstecznym lusterku.

Kierowczyni źle chyba oceniła odległość.

Zdaje się, że niepotrzebnie ją popędzałem.

W ten ponury, listopadowy poranek…