Sonda

Chmurzasty cyrk zwisa nad Oceanią. Po raz pierwszy od dwu tygodni wyszliśmy w okrąg błękitnego oceanu i bladoniebieskiego, okrążonymi chmurami nieba. Jakby cyrklem ktoś wyciął kawałek tych niskich, skłębionych chmur i otworzył nam widok na świat. Z Tromso na morze, pośród ostatnich skałek i potem powoli, punkt po punkcie badawczym, nieoznaczone miejsca na morzu do których płyniemy kierując się tylko elektroniczną mapą, wyznaczają mozolną, nieefektywną trasę. Odległości najpierw kilkumilowe, za rufą znikają ostatnie wysepki norweskiego wybrzeża, potem już tych mil pomiędzy postojami kilkanaście i szara woda dookoła. Fulmary w tym roku niezbyt ochotne, małe i zmarznięte, podczas pomiaru siadają na wodzie maleńkim stadkiem. Kołyszą sie na fali, znikają w dolinkach, by po chwili wypłynąć na wzniesieniu w postaci malutkiej, pierzastej kulki. Na podwodnym grzbiecie, który rozdziela Morze Grenlandzkie od Morza Barentsa, głębokości nie są wielkie i sonda STD potrzebuje dwadzieścia minut najwyżej by wykonać pełen cykl pomiarów od dna do powierzchni. Klatka z nierdzewnych rurek, zawieszona na bloku rufowej, wychylnej ramy zjeżdża na kablolinie zainstalowanej na rufie windy. Mechaniczna układarka zwój przy zwoju ciasno nawija na windzie zapas kabla. Napędzana hydraulicznie jest prawie bezgłośna i tylko obrót olbrzymiego bębna pokazuje że działa. Rufa jest pusta, Obuch na zmianę z Krzysiem obsługują manetkę z wnętrza nadbudówki. Bęben się zatrzymuje i na rozkołysaną rufę występuje dziwna ekipa. Dwie filigranowe dziewczynki, student ubrany w  maskujące quaziwojskowe ubranie z olbrzymią, iście polarną, czapką uszatką na głowie. Patrzę na to wszystko z górnego poziomu nadbudówki. Trapezowaty pokład na rufie, zastawiony kabestanami i windami, pokryty zniszczonymi, sosnowymi deskami w kolorze brudnej słomki i kolorowa grupka mająca za chwilę zmierzyć się z nieregularnym kołysaniem stojącej burtą do wiatru Oceanii i siłą grawitacji zawieszonej na linie, kilkusetkilogramowej sondy. Romek staje przy manetkach, dziewczynki wysyła na rufę, chłopak w futrzanej czapce podpatrzonym na filmach gestem kręconej dłoni wskazuje ruch windy. Obuch nie bardzo na to zważa kierując się własnym wyczuciem z tysięcy podobnych pomiarów. Stalowa klatka wychodzi do góry i zawisa pod samym blokiem. Teraz rozkołys buja statkiem, bramą na rufie i uczepioną do niej sondą. Krótki strop nie pozwala na wychylenie górnej części, za to dół półtorametrowej klatki zaczyna się obijać. Płynnym ruchem brama zaczyna przechylać się w kierunku pokładu. To jest funkcja czasu i wydajności pompy hydraulicznej, ile razy zbrojona klatka walnie o ramę bramy. Dziewczynki są za krótkie by dosięgnąć zataczającą półłuk sondę, chociaż bardzo się starają, niebezpiecznie balansując na palcach w pobliżu zabezpieczonej tylko cienką linką rufy. Kiedy Sonda obije się już parę razy i w  zataczanym łuku znajdzie się już w zasięgu rącząt badaczek, te wczepiają się kurczowo i serce zamiera na ten widok, gdy masa sondy wlecze je po pokładzie to w tą to we w tą stronę. Chłopak w futrzaku walcząc z chorobą morską, niezbyt przytomnym wzrokiem obserwuje badaczką wraz z sondą wpadającą mu w ramiona. Przytrzymuje to wszystko, a Roman, szybkim zwolnieniem zaworu wciągarki osadza sondę wraz z obsługą twardo na pokładzie. Odchodzi od manetek i wprawnym ruchem zabezpiecza pasem klatkę przed obsunięciem się za burtę. Chowa się do środka przed mżącym kapuśniaczkiem a dziewczynki przystępują do odłączania i podłączania rozmaitych kabli, które zasilą sondę w energię elektryczną do następnego pomiaru i ściągną dane obecnego do komputera dwa pokłady niżej. I tak, krok za krokiem, środkiem podwodnego grzbietu, przez dwadzieścia minut co mniej więcej godzinę, od Tromso do Niedźwiedziej Wyspy daleko przed nami.