STARY

STARY
Fordewindem wprost z Kołobrzegu na Christianso. Zawisza na rozsłonecznionym i rozkołysanym Bałtyku kładzie się burtami w białej pianie. Z sykiem uciekającej przez blindy szpigatów wodzie winduje do góry by pocelować bukszprytem wprost w Słońce. Wiatr rozwiewa czupryny i szarpie połami kurtek, sternik roziskrzonym wzrokiem krzesze iskry słońca z mosiężnych okuć koła sterowego a czarny rycerz na bryfoku ociera z wąsów słone krople morza.
Bosman, postury wprost z kliprów Balck Ball Line szeroko rozkraczył nogi i pokrzykuje na mocująca się z szotami załogę. Stary nasz statek pędzi w rozkołysie i wśród bryzgów piany z szybkścią co najmniej dziesięciu węzłów. Spędzona ze spardeku załoga kuli sie w kambuzie lub szuka problematycznego wypoczynku pod pokładem. Ciągłe trymowanie szotów i brasów zatrudnia wszytkie wachty.
Najprostsza metoda wyrzucenia w górę czterdziestu ludzi polega na naciśnięciu niewinnie wyglądającego przycisku, który za pomoca kabla szatańskim sprytem podłączony jest do dzwonka, którego piekielne terkotanie potrafiłoby poruszyć pewno nawet nieboszczyka. Plącząc się we własnych nogach wypadali na pokład gdzie słońce raziło ich w oczy a nogi grzezły w wysokiej warstwie przelewającej się po nim wody. Szorstkie liny raniły i tak juz podrażnione dłonie a przechył potrafił położyć na raz z nich połowę. Bosman, który, o dziwo, zawsze twardo stał na dwóch nogach sypiąc przekleństwami zaganiał ich do roboty. Nastoletnia załoga po kolejnym alarmie schodziła pod pokład, z trudem ściągała z siebie warstwy przemoczonych ubrań, waliła sie w koje pod wilgotne koce. Kulili się próbując złapać trochę ciepła kiedy nastepny dzwonek wywalał ich na pokład.
Przez rozbielone morze pchał się naprzód ciężki statek ratowniczy. Jeden z tych pomalowanych na czarno, krępy i szeroki, z helikopterem na rufowym pokładzie. Szerokim dziobem pchał przed sobą morze, ginął za falą niemal po szczyty pokładówek, wypryskiwał pod niebo na szczycie innej.
Widok był malowniczy.
Widok pędzacego w sztormie pod białych piramidą płócien żaglowca musiał być jeszcze bardziej malowniczy, bo statek wyraźnie zmienił kurs i z budzącym podziw wyliczeniem przeszedł nam niecałe dwa kable przed dziobem.
Dzwonek wyrwał wachty na pokład. Kapitan ujął w dłoń mikrofon:
– Uwaga, załoga! Po prawej burcie widzimy statek. Jest to statek ratowniczy o bardzo ciekawej konstrukcji i w bardzo charakterystyczny sposób zachowujący się podczas sztormowej pogody. Polega to na tym, że….
Dzwonek, odbój alarmu, załoga schodzi pod pokład wymieniając się przy okazji wachtami. Zawisza kładzie się w morzu ale wiatr odkręca na przeciwny hals. Dzwonek, załoga na pokład. Dziób zanurza się w wodzie, czarny rycerz na bryfoku radośnie szczerzy zęby.
Zachód słońca wspaniały, noc za to czarna czernią piekielną, z deka zmieszaną z deszczem pełną wiatru i diabelskiego chichotu.
W ciszy kabiny nawigacyjnej wachtowy przez długi tubus wpatrzony w pomarańczowe oko radaru usiłuje wykoncypować nieobliczalne praktycznie ruchy stada kutrów, które wraz z zapadnięciem zmroku jakby nagle otoczyło nasz żaglowiec. Ze smaganego deszczem spardeku widać tylko blade swiatełka, raz po raz zasłaniane fala lub szkwałem. Gdzieś tam w lewo skos silne świało Due Odde, rozedrgany szot bezansztaksla na ramieniu, za plecami milcząca, czarniejsza od nocy postać kapitana.
Przy większych zmianach kursu wachtowy gania wachtę po pokładzie. Dłonią wyczuwa na szocie pracę bezansztaksla , luzuje, każe wybierać żagle. Kiedy schodza ze spardeku wpadają w ciemność zupełną. Niknie gdzies daleko dodające otuchy światełko nad kompasem, woda jest wszedzie, z góry i z dołu. Obce w ciemnościach liny. Załoga wczepia się w nagielbanty, morze niewyraźnie blisko za niewysokim nadburciem, czekają głosu z góry, który ich odwoła pozwoli gdzieś na chwilę przycupnąć, pozwoli nie myśleć, że zimno, że mokro, że do domu daleko.
Tuż pod burtą kuter. Silne wychylenie steru na burtę, uciekamy w lewo. Krzyki komend, w górze piszczy przeraźliwie bloczek luzowanego żagla. Na złamanie karku wachta spada ze spardeku, pędzą do szotów sztaksli. Za plecami syknięte przekleństwo. Dzwonek. Ostre światło salingówek zalewa pokład. Tupot stóp po trapie. Zawias pochyla się mocno na burtę, fala wali w nawis rufowy i bryzgami po plecach. Wszystkie ręce na pokład. Jaskrawym światłem Aldisa po morzu. Z ciemności wyłania się niebieski kadłub i białe plamki twarzy rybaków.
Ster cały czas leży na burcie.
Wchodzimy w fordewind złudzenie nagłej ciszy, rufa idzie w górę, bukszpryt ryje w morzu. Zwrot przez rufę. Kuter ucieka ze snopu swiatła zostają po nim tylko dwa niewyraźne punkciki.
Zielony nad białym, kołyszą się, zataczają łuki i nikną za zasłoną deszczu.
Prawym halsem ostro na wiatr znowu idziemy do przodu, znowu kadłub wpada w znajomy rytm. Gasną salingówki, za ostatnim z załogi zamykaja sie drzwi wodoszczelne. Wiatr goni deszcz po pokładzie, znowu spod dziobu wyskakują bryzgi wody. Rozbłyskują czerwienią lewego światła i rozmywają się w niewyraźnych cieniach na zawietrznej. Światełko nad kompasem oświetla posągową twarz sternika, wachtowy znowu czuje za plecami uspokajajaca obecność kapitana.
Ręka na szocie bezansztaksla. Z uwagą napiętą po ostatnie możliwości Zawias znowu pędzi naprzód.
Tej nocy jeszcze trzy razy wywoływano załogę na pokład. Raz do zwrotu, raz do refowania, raz do dostawiania żagli. Z refowaniem trochę zamieszania. Wiatr wydął foka w wielki balon i nie chciał oddać, w końcu zrobił dziurę na pół brytu – dodatkowa robota, z szyciem, dla drugiej wachty.
Dzwonek. Blady świt zastaje nas na trwaersie Christinaso. Ta normalnie piękna i urokliwa wyspa dzisiaj jest mglista i szara, tak samo zreszta jak i cała otaczajaca nas atmosfera. Morze straciło swój poetycki niebiesko biały kolor i przewalało sie wzdłuż burt ospałym, szarym i brudnym cielskiem.
Głośniki rozgłośni zachrypiały, zagwizdały.
– Uwaga załoga! Na lewym trawersie mamy duńską wyspę Christinaso, gdyby pogoda była lepsza widzielibyśmy takze wschodnie brzegi Bornholmu…
Zaspane powieki z trudem przepuszczały światło, zmiętoszone postacie chwiały się niepewnie na rozchybotanym pokładzie. Głowy podnosiły sie w górę w stronę zakutanej w moleskin postaci kapitana, który zadowolony najwyraźniej, że ta piekielna noc już sie skończyła, radosnym głosem kontynuował wykład:
– […] mur ciągnie sie dookoła głównej wyspy, a tam, ta sterta kamieni pod drzewem to pozostałość więziennej strażnicy…
Dzwonek, odbój, mycie pokładu, skrobanie ziemniaków. Bierzemy kurs na Oland Sodra Grund, kapitan chce pokazać młodocianej załodze jak najwięcej morskich osobliwości. Wiatr sprzyja.
Znowu pędzimy fordewindem. Wszystkie żagle w górę, wszystkie ręce na pokład. Dzwonek. Bryfok góra! Bosman w czarnej bosmance znowu pokrzykuje, znowu plączą się nogi, plączą się linki, bolą opuchnięte dłonie.
Stalowa szczotka w rękę, kawałek burty z rdzą wyłażącą spod białej powłoki farby. Oczy pieką od niewyspania i od kawałeczków rdzy. Nieprzyzwyczajony jeszcze żołądek buntuje się przeciw chwiejbie, w nozdrza bije intensywny zapach rozpuszczalnika.
Z wysokości spardeku morze znowu nabiera zawadiacko wesołego koloru. Kapitan zakopał sie w swojej kabinie, nakazał ciszę w nawigacyjnej i chrapie tak, że szoty wpadają w wibracje. Na chrapanie nakłada się cykanie logu, cichutkie burczenie żyrokompasu, przytłumione pokasływanie oficera nawigacyjnego.
Bosman winduje swoje okazałe gabaryty po trapie, na ciężkim suknie kurtki perlą się kropelki wody, gęba rozesmiana od ucha do ucha.
– Ty! – Szturcha wachtowego łokciem pod żebro – popatrz, jakiś facet wlazł nam na żagiel.
Zawisza Czarny na bryfoku czujnie czegoś wypatruje na horyzoncie.
Latarni morskiej Oland sodra Gund by nie wypatrzył. Wachty się rozmarzyły, kilkustopniowy błąd w okresleniu zliczonego kursu na przestrzeni parudziesięciu mil sprawił, że Oland Sodra znalazła sie na trawersie dużo szybciej i dużo dalej niżby wachtowy mógł sie spodziewać. Gorzej, bo poza zasięgiem widoczności.
Radosno sielski natrój na sparedeku prysł niczym bańka mydlana wraz z pojawieniem się kapitana na trapie. Wyraz jego twarzy niechybnie dowodził, że zdażył już zauważyć i sprawdzić błąd w nawigacyjnej. Wachtowy z prędkością światła zorientował sie o co chodzi i nim z zaciśniętych ust choleryka zdołało się wymknąć chociaż jedno słowo drugim trapem, omijając groźna postać, wpadł do kabiny nawigacyjnej. Szybki rzut oka na zielonkawe diody Sat-Nava, szybkie, w pamięci przeliczenie kursów, zbawienna myśl, ze można jeszcze dojść do Oland Sodra nie zrzucając bryfoka. Nacisnął drugi dzwonek alarmu i korytarzykiem, z pominięciem spardeku i srożącego się tam kapitana, wypadł wprost na pokład.
– Wybrać wszystkie szoty! Luzować kontraszoty! Obsadzić brasy! Wybierać prawy, luzować lewy!…
Nagła ruchliwość załogi zaskoczyła starego.
Kiedy założono hals na lewy róg bryfoka udobruchał sie całkowicie. Wachtowy wyszedł obronną ręką, załodze przerwano obiad a zamieszanie przy tym powstałe całkowicie rozemłało kubryk.
Zawisza pochylił się wdzięcznie w baksztagu podpadajacym pod półwiatr. Porywająca żegluga, żal, że to nie pełnorejowiec, godzina za godziną takiej jazdy działa tak, że chce się pełna piersią chłonąć radość życia.
Kubryk przedstawiał żałosny widok. Porozrzucane części garderoby walają się po podłodze, buty plączą sie ze swetrami. Na kojach pozwijane tłumoki. Koce ponaciągane na głowy, śpią, zmęczeni żeglugą, zmęczeni alarmami, kołysaniem, wilgocią i jeden Bóg wie jeszcze czym. Dziób wali w wodę włącza się głośny agregat chłodniczy pomieszczenie wypełnia konglomerat zapachu niepranych skarpetek, statkowej chłodni i… jakiś taki nieokreślony właściwy temu właśnie statkowi.
Dzwonek. Przeraźliwy terkot. Koce zaczynają się poruszać, rozczochrane głowy wynurzają się zza ciepłych zasłon.
– Ciekawe co znowu tym razem… – głos pozbawiony zupełnie entuzjazmu. Dowcipniś z drugiego końca kokpitu:
– Uwaga załoga, po lewej widzimy latarnię morską… – człapią po stromym trapie na pokład, nawet widok wspaniałej żeglugi, żaglowca pod piramidą żagli oświetlonego niskimi promieniami zachodzącego własnie słońca podczas gdy od wschodu seledynowe niebo zaczyna pokrywać się pierwszymi gwiazdami, nie rusza załogi. Zmaltretowane i otępiałe zmysły pragną tylko snu i ciepła.
– Uwaga, załoga! Przed lewym trawersem widać małe światełko. To jest latarnia morska Oland…-
Dolny pokład zamarł na chwilę, wydawało się że nawet Zawisza na chwilę przestał się kołysać.
A potem zatrząsł się i gruchnął zbiorowym młodzieżowym śmiechem.

Jarek Czyszek
Gdynia 09.01.1986r.