Celuję bukszprytem w sam wschodni koniuszek długiego falochronu. Jest cały biały od łamiącej się na nim fali. Tylko główka, sam cypelek malutki jest wolny od piany bo przy tym kierunku wiatru osłonięty wysokim brzegiem. Spłachetek gładkiej wody wielkości boiska futbolowego w tym, akurat, wejście do portu.
Udało się wjechać. Kilka godzin później kiedy sztorm osiągnął paroksyzm jedenastu, co najmniej, stopni. Kiedy całe morze za falochronami wydawało się białe i pokryte fruwającą w powietrzu pianą, wszedł pomiędzy główki jeszcze kuter estoński. Potężna, ciężko załadowana rufa z silnikiem kilkuset konnym.
***
Puste i mokre ulice malutkiego miasteczka. Szybki grudniowy zmrok ponad nimi. Pusta portowa knajpa, do której się schodzi w dół po kilku schodkach. Stoły, krzesła. Bar z rzędem butelek na półce przed lustrem. Coś się tam sączy z radia Bożonarodzeniowo bo to ten czas właśnie. Tylko śniegu nie ma. Po naszej stronie morza był. A tutaj nie ma, okna sutereny wychodzą na ulicę bez śladu żadnego pojazdu. Za ulicą nabrzeże, basen portowy z garstką kutrów niespokojnie pracujących na cumach szarpanych wchodzącą do portu martwicą i wiatrem, którego impet tutaj już trochę osłabiony ciasną zabudową miasteczka. Daleko ma południe miarowy odblask latarni morskiej kładzie się blaskiem na chmurach. Ale to tylko wtedy kiedy się temu staranniej przypatrzeć. To tak samo jak te dwie mewy tkwiące nieruchomo pod wiatr błyskiem bieli rozłożonych skrzydeł nad czarnym zarysem falochronu.
Siedzimy w kilka osób przy jednym ze stołów robiąc za cały ruch knajpiany, który bez nas najwyraźniej dzisiaj już szykował się do zamknięcia. Za wysokim kontuarem baru starszy mężczyzna z siwą brodą leci ściereczką po szklankach. Na chwilę tylko przerywa by donieść nam do stolika to co jeszcze domawiamy do bogatego kompletu zastawy na blacie.
Odmarzam. W przenośni i dosłownie. Wizg wiatru ponad dachami magazynów portowych to zupełnie nie jest to samo co wizg wiatru w olinowaniu, a biała piana na falochronie tutaj, we wnętrzu portu, zupełnie nie jest tą samą białą pianą na falochronie kiedy się na niego patrzy od strony morza. Błysk światła odbitego od chromów ekspresu do kawy nie jest w żadnym wypadku poblaskiem od ekranu radaru a kolorowe blaski butelek przed lustrem nie są tablica rozdzielczą świateł pokładowych. Chociaż bardzo ją przypominają.
– Panie starszy! Jeszcze raz! – to brzmi podobnie w każdym języku świata. W knajpie portowej normalnie zawsze jest pomieszanie, zrozumiałych dla wszystkich, języków. Nawet teraz, w pustym lokalu mamy trzy. Słychać polski pomiędzy nami, lokalny leci z radia a barman z nami rozmawia po angielsku.
Drzwi otwierają się gwałtownie i powstaje w nich tumult sześciu nowych potężnych postaci. Twarze radosne i zaczerwienione wiatrem, porozpinane kurtki. Natychmiast z łomotem przysuwają do siebie dwa stoliki. Barman odruchowo spogląda w stronę telefonu. Do języków w użyciu natychmiast dochodzi estoński i po chwili rosyjski, którym rosły olbrzym, w imieniu grupy, składa szerokie zamówienie. To załoga tego kutra, który wszedł do portu za nami. Szyper wkłada ręce do kieszeni płaszcza i garściami wyciąga z nich pomięte banknoty. Kładzie na stoliku i po chwili cały blat jest zasypany kolorowymi papierkami.
[…]