Świat z burego robi się jaśniejszy, mgła podbita słońcem. Według elektronicznej mapy wpływamy do Bellsundu. Długiego fiordu, kaprysem natury zagrodzonego przy wejściu płaską wyspą o wydłużonym kształcie. Brzegi wyniosłe, czarne pokryte śniegiem. Nie widzimy tego wszystkiego bo mgła. Za wyspą, która po obu stronach pozostawia tylko po wąskim i kamienistym przesmyku, fiord zmienia nazwę i ciągnie się na wiele mil wgłąb Szpicbergenu. Na samym końcu, równie płytkim i kamienistym jak te dwa przejścia, Norwedzy eksploatują kopalnię węgla. Z poprzednich pobytów pamiętam długą keję i industrialny krajobraz tonących w błocie stalowych konstrukcji. Dla górników, którzy tutaj pracują na dwutygodniowych, wymienianych samolotem, zmianach, postawiono antenę przekaźnikową telefonu komórkowego. My wsuwając się powolutku do fiordu we mgle i z ciągle skracanym, bo się wypłyca, holem sondy STD staramy się cokolwiek wypatrzeć za oknem i cokolwiek złapać na telefony, poustawiane równym rządkiem przy szybie. Fala maleje, rzadziej posępnym dźwiękiem odzywa się to przerdzewiałe żelastwo na topie bezana. Maligna po obu burtach. Po prawej wydaje się jakby bledsza, skrawek wody zmienia kolor z szaro burego na niebieski, jakby słońce już go znalazło i dodało życia. Ale to tylko złudzenie, wszędzie dookoła szarość.