Jeden z moich przyjaciół, lekarz okrętowy z tych karaibskich wycieczkowców gdzie pływa w roli doktora od dusz i alkoholowych ciągów dla bardzo ważnych pasażerów, powiedział mi – pisz.
– Pisz, bo to co nie opisane tego nie było.
A było przecież bo ciągle tkwi w nas. A co kiedy nas zabraknie?
Morze to nie tylko jachty i żaglowce, nie tylko brzeg, ale także ludzie.
Może ludzie przede wszystkim.
Niedawno zmarł mój szkolny kolega i przyjaciel czasów zaraz policealnych i studenckich. Nie był żeglarzem, był od żeglarstwa bardzo daleko zamknięty poniżej linii wodnej wśród maszynerii, którą jako chief mechanik od kilkunastu lat zarządzał, przedtem jeszcze odstawszy swoje w niekończącycm się szeregu rodygotanych wibracjami wacht na wielu statkach, na wielu morzach i kilku oceanach.
Dom miał w Gdyni, a pochodził z Podhala.
Z Podhala bowiem generał Zaruski sprowadził ekipę góralskich cieśli, która rzetelnie zamieniła towarową Petre’ę w szkolnego Zawiszę Czarnego. Był zatem Arek z rodu góralskich cieśli budujących żaglowce.
Lato jakieś późne 1981 roku, w Basenie Żeglarskim w Gdyni, w samym rogu stoją dwa ówczesne statki szkolne Wyższej Szkoły Morskiej. Malowany na biało Zenit i szary Horyzont. Zaraz za nimi cumował trzeci z byłych, nieszczęsnej pamięci, ptaszków, Zawisza Czarny. Tym razem stalowy, o rybolskiej prowieniencji, bez żadnych związków z góralami. Zenit i Horyzont pełne ubranych w drelichy kandydatów do mechanicznych aspektów zawodu marynarza. Zawisza pusty po kolejnej, dziesięciodniowej i nudnej jak flaki z olejem krajówce. Na białej ławce naprzeciwko Horyzonta niedbale rozparty tegowakacyjny i kilkumiesięczny już, przyklejony do stałej załogi oficer czwartej wachty Zawiasa w mojej skromnej osobie. Kilku moich kolegów szkolnych w roli kandydatów po równo podzielonych pomiędzy oba statki instrumentalne, jak się w oficjalnej nomenklaturze nazywały.
Szkolenie szło ostre. Od nauki skrobania kartofli po podstawy umiejętności trzymania młotka do obstukiwania rdzy. Zajęcia dla urozmaicenia przerywane licznymi alarmami ćwiczebnymi w postaci całych serii kombinowanych dzwonków inaczej zupełnie terkoczących na pożar a inaczej zupełnie na opuszczenie statku. Ponieważ z racji Zawiasowych obowiązków i świeżej praktyki miałem je wszystkie w małym palcu to alarm szkolny odbywał się w ten sposób, ze na pierwszy terkot kandydaci rzucali co tam kto miał do rzucenia; to młotek (ostrożnie, palce) to nóż kartoflany (ostrożnie, palce), jeden leciał do mojej ławki, dowiadywał się pospiesznie co to za alarm i uświadomiony gnał z powrotem na statek w biegu instruując resztę ekiparzu.
Lato było, upalnie, dziewczyny chodziły w szortach i kolorowych sukienkach, powiew ciepły szedł od Zatoki pełen charakterystycznego zapachu gnijących wodorostów, soli i smoły drzewnej z remontującego się za winklem NUNKI. To wówczas nastała moda na przebudowę kutrów rybackich na małe żaglowce.
Na naszej, z Arkiem, drodze studiów czyhały rozmaite przeszkody i niespodzianki. To, ze Trójmiasto w ogóle, ale Gdynia w szczególności była wówczas pełną gębą miastem portowym, oknem na kolorowy świat w szarej rzeczywistości PRLu niewątpliwie do niektórych tych przeszkód i trudności się przyczyniło. Z drugiej strony, taka szkoła życia, bo w życiu czasem jest wyboiście.
Znalazł się Arek w biurze armatorskim PRO celem zamustrowania na jakiś statek by go za rok alma mater z powrotem mogła przytulić. Tym razem jesień, chociaż ciepła i okno w pokoju pani kadrowej uchylone by wpuścić nieco świeżego powietrza. Przez okno widać nabrzeże a przy nabrzeżu ponton stalowy piętnaście na pięć metrów, na pontonie żuraw budowlany dwukołowy z ręcznym wyciągiem na korbę.
– Będzie pan pracował na dźwigu pływającym.
Arek drgnął tknięty nagłym przeczuciem, bystrzej spojrzał za okno. Zaschło mu w gardle dlatego z trudem dopiero po chwili udało mu się złożyć w zdanie kilka słów;
– Czy na tym? – głową wskazał w kierunku pontonu. Pani o głęboko piwnych oczach popatrzyła na przyszłego mechanika, czerwone usta drgnęły najpierw niedostrzegalnie prawie a potem uśmiech rozlał się na całą okrągłą buzię.
– Zosiu, Zosiu, pan myślał, że na tym pontonie. Nie, proszę pana tam jest etat dwuosobowy i już obsadzony pan będzie pływał na RAKU.
Rak to był drugi co do wielkości nasz dźwig pływający.
No, od razu pływający. Pływać to on pływał po Nowym Porcie i czasami rejs do Portu Północnego się trafił. Ale mechanizm był jak należy, wysięg na wysokość bombramreii Daru Pomorza, który dopiero co ostatnim rejsem do Kotki stał wycofany z eksploatacji w Basenie Prezydenta.
Siedzimy w ciasnej kabinie marynarskiej na jednym ze statków licznej ówcześnie polskiej floty. Mała kabinka pęka w szwach, wentylator beznadziejnie raczej stara się rozgonić chmurę tytoniowego dymu kilku naraz papierosów, w miarę wznoszonych toastów morskie opowieści nabierają kolorytu, mięsa i, ze tak powiem, ciała.
– Panie, co to za mechanik? No, chief mechanik, panie pracy to on już nigdzie nie znajdzie… Tankował, nie, nie, ropę tankował – jeden z motorzystów opowiada o swoim przełożonym.
– No to cyk, kolejeczka. Dziękuje nie palę. Arek, wysyp popielniczkę. – Widziałem już kilka efektownych tankowań; do kabiny przez którą kiedyś szedł przewód paliwowy potem odcięty i tylko wlew pozostał w pokładzie, przez odpowietrznik gdy wlew był zamknięty na głucho; szczególnie efektownie jak się w zbiorniku sprężyło i wąż paliwowy odleciał niczym rakieta Wostok ciągnąca za sobą smugę, tego, kondensacyjną.
– No przelał, cholera jasna przelał, pełne zęzy ropy. Panie, mówię panu, co za widok, wszystko ścieka paliwem, szmat nie starcza, ubranie w ropie a ta pompa daje i daje…
– No toście się panowie utrudzili, cyk, ciężko było?
– Oj ciężko – utrudzony motorzysta przymyka oczy starając się na powrót zobaczyć ten obraz hekatomby.
– A kiedy to? – Co kiedy? – No, kiedy przelał?
– Kiedy, kiedy, panie, DWADZIEŚCIA LAT TEMU przelał, no…
A wydaje się tak niedawno, a to już i od tamtej kabiny i tamtego spotkania też już dwadzieścia lat, z wielkim hakiem, jak to na dźwigu, minęło.
I nie wróci.