Stoimy pośrodku fiordu, tuz naprzeciwko Gnolla, który, jak rzadko kiedy lśni w pełnym słońcu swoją sześciuset metrową, pionową ściana zamykającą górski masyw . Pokusa jest zbyt wielka. Zrzucam na wodę ponton i zabierając Roberta, którego wyciągam z koi, oraz Maćka, który pełni w tym czasie wachtę marynarza przy kapitanie, pełną prędkością śmigam do tak dobrze znanej plaży do której wejście pomiędzy olbrzymimi głazami, od niechcenia jakby rzuconymi w wodę. Dopiero z bliska widać majestat i wielkość tego wszystkiego co nas otacza. Perspektywa statkowa jest zupełnie inna, nie tak bliska, nie taka namacalna. Słoneczko przyświeca, woda w kamiennych lagunach marszczy się delikatnie, ciepłe źródła nieustająco biją z piasku tak jak od wieków, nad głową szum tysięcy i tysięcy, zamieszkujących załomy skalne ptaków.
Dwu nieogolonych naukowców wychodzi nam naprzeciw, biorą nas za przyobiecany im transport, z rzeczami, do bazy. Kiedy się przedstawiam jako turysta z Oceanii, tracą zainteresowanie. Zdjęcie z lewej, zdjęcie z prawej, w wodzie laguny i na szczycie skały. Pora do odwiedzin Gnolla nie jest dobra, bo największe wrażenie to ponure uroczysko robi kiedy mgła, deszcz siąpi a o plażę rozbija się zbałwaniona, wzburzona sztormem, fala. Wówczas ze ściany nie mającej, zda się, końca wypadają z krzykiem cienie ptaków, kotłującą się gromadą zalegającą niewidoczny we mgle lej u szczytu góry, z którego, jakby wprost z nieba leje się struga wodospadu. Dzisiaj dzień słoneczny, fiord ledwo pomarszczony maleńką łuska fali od ledwo, ledwo zefirku. skalne uroczyska bardziej podobne do przejaskrawionej, śródziemnomorskiej pocztówki, niźli do budzących grozę roztrzaskiwaczy kadłubów…