Noc wpływa na ludzi. Stają się śpiący, ociężali. Każda czynność przychodzi z trudem, każda jest okupiona wysiłkiem. Zwykłe gadki, które kiedy indziej przeszłyby bez echa lub skwitowane uśmiechem teraz drażnią, powodują napięcie. Tak naprawdę nie jest cały czas ciemno. Słońce sunie tam gdzieś na południu pod horyzontem i daje bledsze odcienie czerni, czasem nawet zapali czerwienią jakiś wysoki obłok, wtedy oczywiście kiedy niebo nie jest zasnute chmurami, z których pada śnieg, deszcz ze śniegiem, deszcz. Odwilż to katastrofa. Pokłady śniegu się topią pozostawiając wielkie kałuże. Piechur zapada się po kolana w mokrą breję u spodu której jest śliski lód. Wspomnienie poprzednich rozmrożeń. Po mokrym śniegu da się iść. Z trudem co prawda, bo każdy krok głęboki, każdy chlupie wodą, ale można się posuwać. Godzej na wywietrzysku skąd szalejący sztorm usunął śnieg a to co pozostało odwilż zamieniła w lodowisko. Setki metrów śliskich kamieni. Temperatury prawie tropikalne. Plus cztery i pół stopnia. Człowiek się poci pod stertą ubrań, blady promień latarki myszkuje dookoła w poszukiwaniu ułudy polarnego niedźwiedzia czającego się za skałką. Za tą, lub za następną, może. Dzisiaj z Tomkiem byliśmy na Wilczku. Tak błądząc prawie na niepewnej i śliskiej nawierzchni. Czepiając się kęp chrobotków, które tu i ówdzie wystają spod zlodowacenia. Nad samym brzegiem morza, gdzie przy przypływie wchodzi fala, tam wierzchołki kamieni dają oparcie tuż nad spieniąną linią przyboju. Bryły lodu uderzają jedna o drugą. Hałas jakby przejeżdżał pociąg. Tylko w górze dzisiaj pięknie, gwiazdy migocą, nieboskłon od wschodu po zachód zaciągnięty zorzą polarną. Aurora Borealis. Najczęściej widziana po południu i wieczorem, bo w ciągu dnia blask od tego schowanego słońca jednak idzie. Nie na tyle by można było poczytać, nie na tyle by można było zgasić lampę, ale na moment ten właśnie by ujrzeć skłębione chmury po drugiej stronie fiordu, przepastnymi zwidami mgieł bawiące się po górskich szczytach. Taki moment króciutki na ustawienie aparatu i na długim czasie pstryknięcie zdjęcia by nie zapomnieć, że jeszcze i tam na zewnątrz budynku istnieją kolory. Inne trochę od czerni, brudnej bieli i szarości. Taka chwila. Pstryk, i już. Niektórzy szukają siebie w złości, niektórzy w alkoholu, niektórzy tylko w sobie. Dzień Bazy jest ospały. Mało kto wstaje na śniadanie, puste korytarze, zamknięte dzrzwi i cisza. Chyba, że wiatr wyje w fatalnie zrobionym układzie wentylacyjnym. Pośrodku korytarza, wprost prawie nad moimi drzwiami jest w suficie wyjąca rura. Kiedy tylko wiatr przekroczy dziesięć metrów na sekundę. Rura zaczyna gadać, kiedy dojdzie do piętnastu - wyje. Klapki wentylacyjne zaczynają klapać. Niektóre są pounieruchamiane różnymi przyrządami; a to widelcem, a to bateryjką R-20 zmyślnie postawioną i klapkę zatrzymującą. Trudno powiedzieć, że to ciemność. W najgłębszym mroku majaczą zarysy gór po drugiej stronie fiordu i Fugiel wiszący nad Bazą cieniem ciemniejszym od nocy. Jest dużo śniegu, który odbija światło gwiazd, właściwie odbija każde światło. Złudzenie przejaśnienia południowego kiedy oko oszukuje, że już jest prawie widno ale zgaszenie lampy natychmiast sprowadza marzyciela na ziemię. Półmrok. Półmrok wszędzie, bez kolorów, bez światła - cienie. Jasny snop światła akumulatorowej latarki wydobywa tylko najbliższy krajobraz, każe mrużyć oczy i wycina natychmiast w czerń wszystkie góry wokół, zaćmiewa zorzę. Lampa zgaszona; kamienie zastawiają pułapki. Półmrok, majak bez kolorów, bez światła, pełen cieni, otulający zimnem na co dzień.