To się tak wszystko zlewa w jedno wspomnienie, do tego dawno to przecież już to wszystko było…
Budzik za piętnaście minut do północy bo zawsze jakoś, mimo że nie chcę sen kapkę przed wachtą mnie morzy. Nigdy
więcej niż siedem godzin, jednym ciągiem, spania zatem i nic dziwnego, że każde przyłożenie, z książką nawet, do koi
kończy się przenikliwym piszczeniem budzika i, tak jak teraz półprzytomnym spojrzeniem i jaskrawym, mrużącym
zaspane oczy światłem w kabinie. Silnik mruczy swoje, przechylamy się na burty zwykłym rytmem. W mesie mechanik
w elektrycznym czajniku wstawia wodę na kawę do swego niebieskiego kubka, w pentrze woda przelewa się na dnie
zlewu i jakieś niepomyte dwa kubki obijają się o blachę, w rytm przechyłów, z głuchym stukotem. biorę z talerzyka
garść pokrojonych cytryn i, zanim pójdę na mostek zamieniam mruknięcie z mechanikiem i dwa słowa z Jankiem,
który w kabinie telewizyjnej kończy właśnie swój długi statkowy dzień nad drugim już tego wieczora kryminałem.
Chociaż najbardziej lubi Janek horrory. Kiedy kuchnia już na noc zamknięta, półmiski na nocne wachty przygotowane i
zamknięte w podręcznej lodówce, zaparza kucharz kubek herbaty, z sobie tylko znanego zakamarka wyciąga dużą torbę
chipsów, które w salaterce do sałatek sprawiedliwie stawia na środku stołu w zaciemnionej i tylko blaskiem od filmu
oświetlonej kabinie telewizyjnej. Rozsuwa na kanapie towarzystwo i sam się sadowi w najwygodniejszym miejscu.
Przy drugim horrorze, tuż przed północą cały statek już śpi, Janek sam jeden przed telewizorem, z nogami
na stołeczku, nad pustą już chipsową miską też zaraz pójdzie spać. Mijamy się po drodze z, i do pracy. Ja na cztery
godziny na górę, Janek na sześć godzin do koi, bo dzień kucharza okrętowego zaczyna sie o szóstej rano, kiedy trzeba
rozpocząć przygotowania do całodziennego wyżywienia trzydziestu marynarzy i naukowców.
Tak to pamiętam, te conocne, przez lata, spotkania przed północą. Najczęściej we mroku, ale pływaliśmy przecież
także i w blasku wiecznego dnia polarnego, wtedy i o północy do mesy, przez bulaj, wpadały czasem jaskrawe,
słoneczne smugi światła. Ma to wspomnienie swoje kolory.
Zdarzyło się kiedyś, że przez czas jakiś zmieniłem wachtę na późniejszą. Główną zaletą tego układu było to, że wachta
kończyła się o ósmej rano. Śniadanie na statku przetaczało się przez mesę o wpół do ósmej. O ósmej w pentrze
piętrzyły się stosy talerzy do pozmywania a w pustej mesie do posiłku zasiadało trzech szefów działów; starszy oficer,
starszy mechanik i kucharz. Na stopie przyjacielskiej i bardzo zfraternizowanej.
Steward sprzątał tam swoje i, przy okazji, podrzucał na stół to co tam Janek zaordynował. Szło oczywiście to samo co
i na głównym śniadaniu, za to w ilościach nieograniczonych prawie. Do dyspozycji były wszystkie śniadaniowe
nadwyżki.
– Nie chcesz szóstej paróweczki? Zjedz, zjedz, marnie coś dzisiaj wyglądasz…. Jajeczko?
Dzień się kończył, czy też zaczynał, trudno to było określić, w mesie cisza i spokój, Stary na mostku wyznaczał jakieś
nowe dzienne zadania i kierunki a myśmy spożywali śniadanie.
[…]
Minął czas jakiś i Andrzej, mój współwachtowy, powolny ale solidny trzydziestu latami pływania marynarz, zrobił na
mostku śliczną półeczkę na czajnik.
błyszczała się wspornikiem ze stali nierdzewnej, i brązowiła się lakierobejcą, cudo.
Natychmiast po uruchomieniu czajnika, ledwo półeczka z grubsza wyschła od grubej warstwy lakieru, Janek zaczął
wilkiem patrzeć „pokład”, który przypadkiem jakimś, dawnym zwyczajem herbatę czy kawę parzy w mesie. Jakby mu
władzy czajnikowej nagle ubyło i zaczęło tej części brakować.
– Idźcie na mostek, sobie wodę gorącą gotować…
[…]
Z lekka zmoknięci i przewiani wiatrem siadamy w mesie do obiadu. Nic się nie dzieje, żadnego ruchu w kuchni mimo
jak najbardziej właściwej godziny.
Jest z deka stresująco. Steward ulatnia się z mesy dyskretnie, cisza.
Cisza i niezwyczajny o tej godzinie bezruch.
Kucharz wychodzi na środek mesy, patrzy nerwowo na zebrane i milczące towarzystwo.
– Nie ma obiadu. Nie będzie, za wcześnie przyszliście, muszę was wszystkich karmić, jeszcze piętnaście minut bo
kartofle nie doszły.
Cisza. Jak makiem zasiał, oczy wszystkich, jakby jedną myślą powodowane wędrują spojrzeniem to na Janka to na
kapitana który na statku ma władzę
najwyższą. No, na niedopieczonymi kartoflami nie, Stary jednak czuje, że musi coś zrobić, chrząka;
– Zupa, Szefie, jest?
– Zupa jest.
– To dawaj zupę.
Janek czerwienieje na twarzy, znika w kuchni i po chwili z rozmachem stawia wazę zupy na stole.
Cisza i tylko słychać stukanie łyżek, czasem ktoś siorbnie.
Na to wpada Andrzej, który wstępu o piętnastu minutach nie słyszał i ordynuje;
– Dla mnie drugie danie poproszę.
– Z ziemniakiem? – Janek ma niebezpieczny błysk w oku.
– Z ziemniakiem.
Na stół wjeżdża talerz gotowaną karkówką, bardzo gustowną, apetyczną i dobrze pachnącą, do tego Janek dorzuca z
garści owinięty w folię kartofel, który
najwyraźniej jeszcze w piecyku „nie doszedł”.
– Dla mnie bez ziemniaka. -Mechanik próbuje ratować sytuację, której już się uratować nie da.
Twarze skulone nad talerzami, trudno przełykać bo w gardle dusi śmiech. Młodzi naukowcy przy sąsiednim stole;
– Nie, nie, nam się nie spieszy, poczekamy, zupka pierwsza klasa.
Ni to śmiech ni krew jasna nagle zalewa.
W pół godziny później chronimy się z Jankiem, raczej chronimy nasze zapalone papierosy przed lejącym z nieba
deszczem, pod wąskim daszkiem
pokładówki.
– No bo ja jestem nerwowy, cholera jasna, przez dwanaście lat ani razu nie spóźniłem się z obiadem.
[…]
Ostatni Jankowy obiad jedliśmy, wraz z dzieckiem, na Eltaninie, w Longyearbyen. To był dzień po nocy. To znaczy,
prawdziwej nocy oczywiście nie było, ale na kilka minut przed północą słońce schowało się za górę, nad fiord nadeszły
niskie, czarne chmury, z których lunęły, w przeciągającym się szkwale, tony jakieś zimnej wody. Oceania podchodziła
do B kei na kilka godzin jedynie, po to by zatankować paliwo, wyrzucić śmieci i nabrać wody. Wiozła dla nas
części do UKFki i trochę innych jeszcze szpejów. Mokra i wietrzna noc, wraz z kierowca autocysterny w strugach
kręconego wiatrem deszczu ciągnęliśmy z Radkiem podaną z dziobu cumę rufową. Wiatr koniecznie chciał odepchnąć
żaglowiec na wodę a scenę tą, potęgując grozę, rozjaśniały nieziemskie błyski
z lampy wyładowczej fotoreportera miejscowej gazety, który z sobie tylko wiadomych powodów uwieczniał to
dramatyczne cumowanie, dwie godziny po północy. Rano statek odszedł na fiord, na kotwicę. W porze obiadowej, w
samo południe, przy naszej burcie zawarczał przyczepny silnik i bosman z
Oceanii przywiózł nam pontonem trzydaniowy obiad.
Od Janka.
[…]
Janusz Lukrawski, 1955-2017, kucharz okrętowy, zmarł na nowotwór po krótkiej, kilkutygodniowej, chorobie.
Kapitanowie lubią myśleć, że pomiędzy nimi a Bogiem nie ma nikogo, my wiemy, że jest oczywiście armator ale
armator nawet nie przypuszcza, że powodzenie tych wszystkich,wielomiesięcznych, rejsów leży w rekach człowieka,
który daje ludziom jeść.
Dzięki któremu oni wszyscy na tym statku żyją.
I ciepło myślą o swoim kucharzu.
Jarosław Czyszek
listopad 2017