Wyruszyliśmy z Pucka we trzech, trzeciego maja. Wyrwaliśmy łódkę, z cała pewnością niegotową, z rozpętanego przez nas samych wiru ostatnich przygotowań. Ostatnie przygotowania mają to do siebie, że nigdy się nie kończą i nigdy nie daja satysfakcjonującej odpowiedzi, że, oto, gotowe. Z wnętrzem zarzuconym górą rzeczy na pięciomiesięczny wyjazd, rzeczy, których z całą pewnością nie da się juz po prostu fizycznie nigdzie upchąć na łódce, która nie jest przecie z gumy z z pomalowanej na czerwono, trudno rozciągliwej stali, odchodzę od nabrzeża. Do trawesu Helu psuje się wszystko, jak nam się naiwnie wydaje, co się może popsuć. Pada dwunastovoltowy monitor komputera nawigacyjnego, silnik zdaje obroty, a autopilotowi kręci się w elektronicznej mózgownicy, jak nie przymierzając, pijakowi jakiemu. To czego sami do Władysławowa nie naprawiamy zostaje usprawnione przez przybyłą w trybie awaryjnym ekipę ratunkową, w związku z czym ostatnie pożegnania zaczęły się dublowąć i przeciągać co wywaołało w końcu zainteresowanie bosmanatu portu, czemu nie stoimy na prztygotowanych dla jachtów ygreg bomach a zajmujemy cenne miejsce przy falochronie. Ponieważ odpowiedź na to pytanie wprost i dosłownie bardziej jest cenna niż owo przysłowiowe pięć złotych, to daję obroty na średnio do przodu i w ostatnich promieniach zachodzącego słońca mijamy władysławowskie główki, zostawiając je za rufą.
Zaraz za falochronem nadziewamy się na „Oceanię”. Widzę, że stoi na kotwicy, ale o tym, że właśnie wybiera sterczący przed dziobem kabel kotwicy badawczej dowiadujemy się na tyle wcześnie, że wystarcza jeszcze miejsca by zawinąć za jej rufę i przejść bliziutko po lewej burcie. Gdybym miał syrenę to bym ja włączył, ale syrena do dzisiaj spoczywa w pudełku czekając na zamontowanie zatem pozostało tylko przyjazne machanie rąk i kilka okrzyków ponad wąskim pasemkiem wody. Obaj z synem spędziliśmy na „Oceanii” czas liczony w latach, a Radek zszedł ze statku niecały miesiąc temu. Mijamy zatem na władysławowskiej redzie ostatni kawałek domu i zostawiając przyjaciół za rufą, kierujemy się na północ.
Na Christainso jesteśmy jedynym jachtem. Cumujemy przed mostkiem pośród miejscowych kutrów dając sobie dwie godziny oddechu i zadumy nad marnością wyspiarskiego świata, który z nieodległego wzniesienia daje sie w całości objąć okiem jako garść miniaturowych wysepek zewsząd otoczonych morzem. Wśród edondrenowych kaczek niespodziewanie wypryskujących spod nóg w chwili kiedy już prawie ma się je nadepnąć obchodzimy obie zamieszkałe wysepki dookoła i ze zmierzchem zostawiamy je, wraz z kaczkami, na swoim miejscu sami wyruszając dalej. W Falsterbo most otwierają o pełnych godzinach. Zdobywamy tą wiedzę luźno przywiązani jedną cumą do betonowj dalby tuż przed wyzanczającym zamknietą śluzę szlabanem.
Kanał Falsterbo bowiem jest zamykany zarówno od góry, zwodzonym mostem, jak i od dołu, wysuwaną ścianą śluzy. Warto o tym wiedzieć, bo o ile zamykany most widac wyraźnie i z daleka, to zamykane śluzy tylko z bliska i bardzo niewyraźnie. Most pomiędzy Malmo a Kopenhagą widać za to bardzo wyraźnie na końcu oznaczonego wiechami kanału. Nie idziemy na główne przejście tylko pomykamy pod jezdnią tym bocznym od strony Malmo. Przez chwilę zdaje się, że zahaczymy anteną, ale po paru minutach zdenerwowania i żywszego bicia serca okazuje się, że przeszliśmy czysto. Marina w samym centrum miasta.
Dockan, cokolwiek miałoby to oznaczać pośród nowo wybudowanych budynków w zurbanizowanej na nowo częsći portu oznacza teraz ponad stumiejscową marinę z zapleczem sanitarnym w postaci dwu, zamkniętych na cztery spusty, drewnianych baraczków na końcu rozległego basenu. Stoimy na miejscu osiemdziesiątym siódmym podczas gdy baraczki postawiono w pobliżu miejsca postojowego opatrzonego numerem jeden. Załoga w całości, w liczbie dwu, wysłana na przeszpiegi celem znalezienia władzy portowej, opłacenia postoki i uzyskania, w związku z tym, kodu do toalet, wraca z pierwszym zmrokiem i z hiobbową wieśią, że władza portowa urzęduje do piętnastej a kodów nie udało im sie zdobyć. Wobec występujących potrzeb, sprawa kodów nabiera wymiarów strategicznych i grozi konfliktem Polsko-Szwedzkim. Przymuszeni koniecznością decydujemy się w końcu złamać tegoroczny zakaz używania toalet zaburtowych. Przychodzi mi co prawda do głowy myśl taka, że sikając swobodnie z burty, żadnych ustaleń szwedzko ministerialnych bym nie złamał, ale biorąc pod uwagę śliczną zabudowę dookólną decyduję się jednak prawo złamać. Pozostaje jedynie konstatacja, że myśl ministerialna, niezależnie od kraju, przebiega podobnymi torami.
W szwedzkiej marinie „Eltanin” leży nisko na wodzie. Świeżo odmalowany prezentuje się ładnie, ale w otoczeniu tutejszych łódek wygląda na weterana atlantyckich konwojów i żadna świeża farba nie zmyje z niego znaków trudów wieloletniej arktycznej żeglugi. Z drugiej strony; czemu miałaby zmywać? To, że niemodny? Niemodny ale dzielny. Z trudem mieści sie pomiędzy dalbami obliczonymi na mniejszą długość i szerokość. Pod każdym kątem odstaje od normy.
Powoli porządkujemy wnętrze metodycznie wypracowując sobie miejsce pomiędzy puszkami z mielonką angielską wieprzową i stosami worków z papierem toaletowym.
Radek wysiada. Wraca na ostatni miesiąc do alma mater morskiej by zaliczyć sesję przed czerwcowym wylotem do Longyearbyen.
Mówię mu o szkole kapitanów i że zaliczenie sesji wiosennej jest krokiem we właściwym kierunku. Mówię mu, że też zostanie kapitanem.
Dziecko patrzy przeciągle po przynurzonej, blaszanej, czerwonej bestii, machnęło ręką i powiedziało.
– Daj spokój, ojciec.
Pociągi z Malmoe do Karlskrony przez cały dzień odjeżdżają ze sterylnego podziemnego dworca kolejowego, co pół godziny. Trasę czterystu blisko kilometrów pokonują coś w trochę więcej niż w trzy godziny. Potem już do Gdyni tylko żabi skok promem Steny. Zostajemy we dwóch i we dwóch także poniedziałkowym popołudniem wyruszamy w kierunku na Hamleta. Żar się leje z nieba, cieśniny gładkie lustrem aż do Skagen. Siłą rzeczy maszyna kręci. Jąderem systemu jest stary niezawodny Lister poobwieszany jednak różnymi, jak się teraz okazuje, zupełnie niepotrzebnymi dodatkami. Alternatorami jakimiś, pompami wody napędzanymi klinowymi paskami i inne tego rodzaju dodatki. W miarę zużywania się wirujących części, demontujemy po kolei zbędne urządzenia zachodząc w głowę czemu kiedyś ktoś je pozawieszał komplkując tym samym niepotrzebnie prostą przecież konstrukcję. Odmeldowanie się kółka pasowego od alternatora i późniejszy szybki spadek napięcia w sieci jachtowej odłączający nas od komputera jako jedynego źródła wiedzy nawigacyjnej uświadomił nam fakt oczywisty, że agregat to jednak jeszcze nie wszystko. Z zaolejonej zęzówy wyciągam po koleii leżące tam kółko pasowe podkładki i nakrętki. Klina sprzęgającego wałek z kółkiem, mimo usilnych poszukiwań mierzonych potem czasem zużytym na umycie się poszukiwacza, nie udało się znaleźć. Jedziemy na takim dorobionym z pięćdziesięciogroszówki.
U południowego cycka Norwegii chwyta nas siedem z południowego wschodu i na spłachetku dziobowego rolfoka jedziemy dziewięć węzłów we chwiejbie wywracającej na nice wszystkie flaki, gdybyśmy mieli jeszcze jakieś flaki… W tej sytuacji odpada dzwon paska napędzającego pompę wodną silnika głównego. Koniec zatem napędu i koniec prądu do z takim trudem przygotowanych baterii zasilających. Z nabytą już wprawą leżąc na plecach na podłodze, ochlapywany zęzówą, zawieszony pomiędzy kluczem francuskim, slizgiem na fali, dzwonem pompy a telefonem komórkowym odbieram połączenie od potencjalnej klientki. Wypluwając zęzówę, by móc mówić zrozumiale, prowadzę negocjacje cenowe boleśnie się przy tym uderzając w palec ześlizgniętym z nagła i niespodziewanie kluczem.
Proza żeglarstwa komercyjnego na majowym Morzu Północnym, zaraz za Skagerrakiem, u wrót przygody, można powiedzieć.
Telefonuję jeszcze do znawcy by potwierdził moja ocenę, że to pompa wodna od Żuka.
– Od Żuka, wejdź do portu i kup.
Gdzie ja w południowej Norwegii kupię dzwonowe kółko pasowe do pompy wodnej od Żuka? Montuję pospiesznie erzatz pompy awaryjnej, któremu na imię – łomot, a na drugie, – awaria i mykam w brzeg tuż za Stavanger.
Zaplątujemy się w fiordy, fiordziki, rozlewiska i ciasne przejścia pomiędzy kilkusetmetrowymi, wyrastającymi wprost z wody ścianami. Pada deszcz i mgła zasłaniającą widok na wszystko poza spłachetkiem bezpośrednio przed dziobem wody. Radar prowadzi ślepców i pozwala przeprowadzić łódkę na krąg rozsłonecznionej blaskiem błękitnej wody w krąg otoczonej przysypaną śniegiem czernią granitu fantastycznie powyginanych szczytów, turni i przełęczy niknących w oddali i za nowa ścianą uporczywej mżawki. Pod mostami śmiało i wysoko przerzuconymi nad fiordami, wśród brzegów upstrzonych urokliwa zabudową, czasem wśród nagich skał tylko rzuconych w wodę ręka olbrzymów jedziemy za Allesund na zgubiona w przestrzeni morza płaską i jałową wyspę gdzie Radek z kraju zorganizował dostarczenie DHLem dzwonowego kółka pasowego do pompy wodnej od Żuka za dwadzieścia złotych zakupionego na złomowisku w Wejherowie.
Miało byc w poniedziałek po południu i o godzinie siedemnastej, w poniedziałek po południu, zostało dostarczone wprost pod burtę „Eltanii”. Mnie to zadziwia, że niemiecka poczta ma swoich ludzi koło złomowiska w Wejherowie i zaraz potem, na zagubionej wśród tysięcy podobnych, mało zaludnionej, opuszczonej przez Boga i ludzi, w zasadzie, wyspie na Morzu Norweskim.
Przedtem jeszcze spacerkiem trzykilometrowym odwiedzamy jedyny na wyspie warsztat samochodowy. Starszawy mechanik na widok naszej „water pump” najwyraźniej się rozmarzył i uśmiechnął do przeszłości. Nakarmił głodną kalamitkę wałka trzema ruchami pompy towotnicy i dowiedziawszy się naszego celu podróży powiedział, że był w Longyearbyen, w siedemdziesiątym czwartym, w kwietniu, lodu było od cholery…