Rzeczywiście, ta czerwona łódka ze starą Yamahą. Tą bez mieszalnika oleju, co to już niby nie miała już chodzić i była odpalana za pomocą samostartu jako jedynej metody. A później pod moją ręką stała się najbardziej niezawodnym i najwierniejszym napędem wszystkich, bez wyjątku bazowych łodzi. Fiord zapchany lodem i Horyzont pełen trzydziestokilogramowych worków ze żwirem. Pływałem cały dzień koło obciążonych PTSów. Grzęzły w lodzie, grzęzły na brzegu. Kiedy kierowca zbyt wcześnie przełączał napęd ze śruby na gąsienice, które jeszcze nie chwyciły dna, a tunele śrub zapychały się kawałkami lodu, wówczas to blaszane monstrum dryfowało bezwolnie i trzeba je było łódką dopchnąć do brzegu by gąsienice załapały pierwsze kamienie. Pierwszy dzień w Hornsundzie. Pokój, który mi przypadł nie używany od kilku lat od kilku lat nie sprzątany. Pogoda typowa dla lata; na zmianę śnieg, deszcz i słońce. Pływałem w jakimś demobilnym kombinezonie, który nieco przeciekał na szwach, tak, że pod koniec dnia nie czułem stóp w przemoczonych skarpetach. Jak koszmar jakiś te worki ze żwirem i cementem, wszystko w jakieś obłędne tony.
Zrobiłem kółko i wypłynęłem zza szopy zwanej Banachówką. Na brzegu grupka dziesięciu roboli. W roboczych, twarzowych niebieskich wdziankach z majaczącymi białymi napisami na plecach. Na tle szaro burych skał poprzetykanych gnieniegdzie łachami brudnego śniegu, we mżawce i charakterystycznych uszatkach na głowach budzili jednoznaczne skojarzenia.
Nierówny okrzyk i machanie rękami, do mnie. Koniec szychty, obie amfibie zepsute i rozładunek przerwany do czasu naprawy. Zimno, przemoknięte skarpety w moim HallyHansenie, łyk jakiegoś zajzajeru palący w gardle. Niewiele miałem do powiedzenia kiedy szklankę wetknięto mi w rękę.
Słynna hornsundówka z tej bimbrowni co to ją mechanik później rozebrał na części pierwsze i zakopał w Banachówce pod kupą złomu.