Słońce, niebieskie niebo, niebieska woda, baksztagiem pod pełnymi żaglami, tuż po brzegu z Pucka do Gdyni. Są wczesne lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, jacht AMAR, dziesięcio- coś metrowa żyleta z olbrzymim grotem, którego trzeba było przy odpadaniu koniecznie luzować, bo inaczej tylko wibracje rumpla zrywały sternikowi stawy a łódka i tak sobie płynęła tam gdzie chciała, w z góry obranym kierunku.
I w to letnie popołudniowe niebo, ni z gruszki ni z pietruszki, dwie czerwone rakiety. Odkos fali dziobowej, zatoka już z lekka poznaczona tu i ówdzie białymi grzywkami, kubek z herbatą w połowie drogi pomiędzy gwiżdżącym przed chwilą czajnikiem a sternikiem w kokpicie. Natychmiastowe wybranie tych długich szotów, bo rufa i zdecydowane odłożenie się do brzegu w kierunku tej czerwieni, która trzecią już gwiazdą pnie się do nieba.
Był tam kajakarz na dnie, utopiony.
Obok niego ten jego kajak i nasiąknięte wodą wiosło. W poprzek przezroczystej wody co na wypłyceniach robi w białym piasku dna takie rzędy równoległych do siebie falek. No to w poprzek tych falek, to wiosło.
Najpierw piaszczystą drogą wzdłuż brzegu nadjechała milicyjna Nysa. Potem dopiero, od Pucka, pogotowie. Wąski skrawek plaży, droga, jakaś trawa, drzewo wykoślawione. Kilka domów, milczący, zebrany nie wiadomo skąd tłum pogrążony w cieniu wysokiej porośniętej lasem skarpy, bo słońce już zachodziło chowając się za wysoczyznę.
Lekarka z karetki spojrzała tylko na kajakarza. Kolega wciąż go reanimował nadmuchując mu płuca powietrzem, okrakiem na nim, na tym jego wyciągniętym z dna kajaku, którym nie przerywając reanimacji przepłynęliśmy od naszych jachtów do karetki na brzegu.
Machnęła tylko ręką. Ten milczący, zwarty tłum mieszkańców wioski, kajak na brzegu, nas dwu przed chwilą tak aktywnych a teraz znieruchomiałych. Niedbale zaparkowane milicyjna furgonetka i fiat pogotowia. Ten cień dotykalny nieomal i zakotwiczone w słońcu na niebieskiej tafli wody dwa nasze jachty. Żagle w pośpiechu niedbale zrzucone, białe. Pomalowany na niebiesko długi i niski kadłub AMARA i biały, z bladoniebieskim pokładem, ŚWIETLIK.
Cisza olbrzymia.
Milicja musiała spisać tam jakiś swój protokół. A był to czas kiedy nie tylko nie było bezrobocia, ale wręcz był obowiązek pracy. Osobniki takie jak ja, chwilowo już nie studiujące jechały na Żuławy w celach niezupełnie wakacyjnych. To – w celach, zupełnie nie przypadkowo.
W rubryce ZAWÓD pan milicjant wpisał mi – kapitan jachtu. Wydałem mu się widać sympatyczny. I tak w warunkach minionego na szczęście, jedynie słusznego, ustroju zostałem jachtowym zawodowcem.
Po raz pierwszy, ale jak się później okazało, wcale nie po raz ostatni.
Nie był to zawód z marzeń. Tam, na tej tymczasem zupełnie już czarnej i pustej plaży w Rzucewie był to zawód z konieczności. Patrzyliśmy na kołyszące się po wertepach, rozdzierające czerń nocy światła odjeżdżającego radiowozu i chcąc nie chcąc przymierzyliśmy się do przepłynięcia na nasze, świecące naftówką w ciemności, jachty.
Wpław, bo kajak został zabrany do nyski jako dowód rzeczowy.