Dziób pontonu schodzi na falę, wskakuję do środka z pozycji po pas w wodzie bo trzeba wypchnąć rufę daleko na wodę. Przy odpływie śruba obraca się tuż nad kamieniami, zatem wolno, wolniutko, tak, że można prawie policzyć jej obroty w przezroczystej wodzie, jadę do tyłu. Nowy silnik ciężko się obraca na rumplu, aby obrócić ponton głęboko się wychylam pchając go powoli, poprzez opór materii, na burtę. Zbyt wielki kombinezon podchodzi wilgotną i pachnącą solą podszewką pod sam nos i zasłania twarz od wiatru. Dodanie gazu i przemykam w fontannach piany obok ostatniego szkieru obmywanego leniwą falą wiecznego rozkołysu biorącego się tam gdzieś od Grenlandii, nie tak znowu daleko na zachód. Dziób przez chwilę zadarty, coś się tam kotłuje za rufą, ciągnę za sobą falę i cielsko pontonu zdecydowanym ruchem na dziób przestawia się do poziomu. Nikną bryzgi pozostaje tylko delikatny szum wody i wizg silnika na wysokich obrotach. Tępym przodem mknę poprzez oleiste wody fiordu. Pasmami pomarszczone lekuchną wiatrową zmarszczką, tam gdzie topiący się lodowiec wymieszał wodę słodką ze słoną jest lustro nautykane luźnymi kawałkami lodu. Zaczyna się taniec pomiędzy rzeczywistymi i wyimaginowanymi
odblaskami światła na wodzie. Najbardziej niebezpieczne są glowrersy niewidoczne. Pływające już kilka dni, wygładzone morzem niczym rzeczne kamienie, głęboko zanurzone, niknące pomiędzy falami, bez odblasku. Morze się wypiętrza martwicą. Winduje metr lub dwa do góry i w spokojnym oddechu opuszcza w dół. Niedostrzegalnie, od niechcenia prawie. Oczy załzawione od pędu, przyzwyczajone do rozwijającej się wstęgi wody, gdyż trudno spojrzeć na boki w tej loterii ukrytych przeszkód, oszukują. Kątem oka tylko patrzę na nurkujące w panice maskonury, którym przypadkiem przyszło stanąć na mojej
drodze. Z prawej do lewej zrywa się z wody skua i prawie zderza z pontonem szybując pół metra, nie więcej, nad powierzchnią morza. Kuperek i upłetwione nóżki, maskonur poszedł w dół, podobno na osiemdziesiąt metrów prawie potrafi zanurkować. Drugi wybrał ucieczkę w powietrze i prze w bryzgach do przodu machając skrzydłami tak szybko, że zdają się zamieniać w drgające kawałki czerni. Nogami wali o wodę i wychodzi w przestworze daleko już za nami kiedy przemknęliśmy i nic, a nic, mu nie grozi.
Fiord układa się w naprzemienne pasma wody różniące się odcieniem. Płaski i szary brzeg Goshamny zdaje się jednym, następnym z nich. Niepokoi mnie ta woda, bo coś zaczyna się nie tak,nie do końca, ale przecież… Zmniejszam prędkość, wizg silnika przechodzi w pomruk, opadamy do stanu wypornościowego i szybkim skrętem w lewo uciekam od brzegu, który jest tuż tuż. Zmamił swoim kolorem i niską równiną gdzieś tam tylko daleko zamkniętą szczytami gór…