Słyszę nad głową hałasy zrzucanego żagla. Luzowanie obu fałów, walnięcie bomu o pokład nadbudówki. Pisk gumowej podeszwy na mokrych klepkach. Zarzucam kurtkę i ostrożnie wystawiam głowę spod zasuniętej klapy zejściówki. Zapalone lampy podsalingowe rażą oczy. Czerń nocy poza kręgiem oświetlonym światłem jest grudniowa. Powietrze przesycone wilgocią a czarne morze po zawietrznej spienione nagle bielą bliskie i syczące. Sternik wyprostowany pośród skołtunionych zwałów zrzuconego mu prawie na głowę żagla stara się nie tracić z oczu właściwego rombu na tarczy kompasu. Wyślizgane koło wiruje w takt powodującej myszkowanie fali. Po zrzuceniu bezana prostujemy się nieco. Doktor zawija banderę na noku gafla w ciasny pakunek, który chowa pomiędzy zwoje żagla przytrzymane właśnie ostatnim krawatem. Niewidoczne postaci przy nagielbankach wybierają obie dirki i zawietrzny baksztag. Wszystko zamocowane na mocno. Gaszę salingówki i wsadzam głowę w dół do mesy gdzie Richard w dalszym ciągu tkwi nieruchomo w rogu kanapki.
– Odstaw.
Cisza. Następuje cisza tak charakterystyczna dla pędzonego wiatrem statku. Wiatr rośnie i zaczyna gwizdać na naprężonych wantach po nawietrznej. Kołyszące się w rytm fali bomy trochę się poruszają przepuszczając przez swoje bloki odcinki liny, które pędzą rolki, z których któraś zaskrzypi kiedy kecz położy się na zawietrzną a któraś kiedy się wyprostuje. Morze zaczyna huczeć. Zaśmieje się krótkim trzepotem wolny lik naprężonego grota. Zaklaszcze zbloczem o żagiel wyluzowana dirka. Jedziemy.
Wyłączam światełko nad mapą. Teraz każdy amper jest ważny, i zamykam drzwi od kabiny. Znowu jestem w swoim własnym prywatnym świecie gdzie nikt nie ma wstępu. Chyba, że najpierw zapuka…