Pięciomiesięczny rejs na Szpicbergen,
ojciec i syn we dwu na małym jachcie.
Zachęcam do kupna Ebooka.
Ponad trzysta stron, więcej niż sto kolorowych fotografii,
cena 35 PLN.
Lektura akurat odpowiednia na aurę za oknem
Wystarczy napisac maila:
blog@jarekczyszek.pl
[…]
Napotykam tymczasem na opór bo baza nie jest gotowa by ich przyjąć teraz, natomiast bardzo chętnie po śniadaniu. Trochę nas ta droga kosztowała i nie myślę o niczym innym jak o tym by walnąć się spać we w miarę bezpiecznym porcie, tutaj natomiast rozwija się pogawędka o śniadaniu.
– Pan nie chce nam dać śniadania!
– Pomyliło się panu, to w Bazie nie chcą dać panu śniadania…
Tymczasem z żelazną konsekwencją realizujemy plan. Radek wbija się w termiczny kombinezon HH i spuszczamy ponton na wodę. Dzięki naszej rolce na rufie jest to czynność banalnie prosta i prawie automatyczna. Kiedy dmuchana łódeczka jest już pełna bagaży to i towarzycho nie ma wyjścia. W dwu rzutach Radek przewozi ich na brzeg a ja zawiadamiam barak, że są na brzegu koło Latarni Morskiej. I można by kogoś podesłać z karabinem celem ochrony kontyngentu przed niedźwiedziami polarnymi, które o tej porze też mogą przecież być bez śniadania.
* * *
Letnie obiady w Bazie nie mają w sobie nic z celebry. Mnóstwo ludzi w ciasnej, pozbawionej okien jadalni. Towarzystwo zjada posiłek w dwu turach bo się wszyscy razem, a i tacy jak my okazjonalni goście, nie mieszczą przy stole. Który tak naprawdę jest zestawiony z trzech dużych, osobnych stołów.
Jadalnia jest przeznaczona dla dwudziestu ponad osób, które mogą tutaj jeść jednocześnie. Letnia obsada jednak jest, spokojnie licząc, ze dwa razy większa. Prócz następnej, dziesięcio czy dwunasto osobowej zmiany zimowników jest obecna ekipa remontowa, liczni naukowcy z ośrodków regionalnych wynajmujący miejsca do spania i laboratoria, kilku obcokrajowców. Kilku zagubionych wędrowców z innych polarnych siedlisk rozrzuconych po Hornsundzie i okolicach dla których ten barak jest oparciem w letniej eksploracji naukowej Szpicbergenu.
Poziom jedzenia jest doskonały. Latem Bazę obsługuje zawodowy kucharz, który z tego co ma na podorędziu potrafi wyczarować naprawdę dobre posiłki. Z lekkim przechyłem w stronę golonek i boczusiów ale nikomu, zdaje się to nie przeszkadzać. Sądząc po tym jak znikają z półmisków, mają powodzenie.
Jest oczywiście zawsze kilka trawożernych wegetarianek o intelektualnym wyglądzie, którym golonki nie podchodzą. Ale oto one chętne są do samodzielnego zagrzewania swoich kaszek i kleików. Przycupują też kątem na brzeżku krzesła przy skraju stołu i wiosłują energicznie to co tam mają do wiosłowania.
Nie narzekamy, w żadnym wypadku.
Po jachtowych grochówkach to co na stole zdaje się lukullusową ucztą. Za każdym razem. Za każdym razem Radek nie szczędzi kucharzowi słów pochwały słusznie koncypując, że z kim jak z kim ale z kucharzem na tym polarnym wygwizdowie należy trzymać sztamę. W efekcie dostajemy podwójne porcje deseru i salaterkę różnokolorowych czekoladek do wyłącznego użytku. Nie jesteśmy tacy i stawiamy na stole w mesie do zagryzania zrobionej świeżo herbatki.
Maszyny do zaparzania kawy i herbatek stoją na stole w dawnej palarni, która w ten sposób zamieniła się w pokój kawowy. Na ścianie wisi fotografia misia wsadzającego łeb przez okno Bazy a naprzeciwko misia dwa ekspresy furkolą sobie kłębami pary. Cukiernica na serwetce, stosik filigranowych filiżanek.
Zupełnie nie ma tutaj atmosfery tej co dawniej. Zasnutej dymem tytoniowym i delikatnym, wiszącym w powietrzu zapachem dobrej whisky czy tam spirytusu marki Royal. Nic z tego, cywilizacja zawędrowała do baraku. Teraz pachnie tutaj kawa. Palaczy brutalnie wyrzucają na dwór.
A co robią ze spirytusem marki Royal?
Nie wiadomo.
Może nie mają?