Pięć miesięcy rejsu mały jacht, dwu ludzi , dziewicza przyroda. Blisko czterysta stron, ponad sto fotografii. Ebook 35 PLN, napisz ; blog@jarekczyszek .pl
Po wczorajszym zamieszaniu pokład zadeptany stoczniowymi buciorami.
Szczerze mówiąc to mam wrażenie z tym pokładem, że to jakaś hucpa. Drewno tylko podobne do teak’u. Purchleje z wierzchu i zostawia na sobie ślady jakiegokolwiek mocniejszego nacisku.
Wyciągam węże do wody z garażu, bo na rufie zamiast achterpiku jest pomieszczenie zwane garażem. Cała pawęż się otwiera na hydraulicznych podnośnikach i zamienia w pokład kąpielowy na poziomie wody. Po lewej burcie jest wyciąg na którym stoi niewielki, trzymetrowy ponton ze stacjonarnym silnikiem. Teraz po katastrofalnym złamaniu masztu pomieszczenie zawalają różne jego resztki; salingi, radar, jego przyłamana podstawa wielkości małego talerza latającego. Mało miejsca, pod szotem pralka, do której trzeba brnąć przez to z grubsza poukładane pobojowisko.
Mój poprzednik pokupował rozmaitych detergentów do pokładu, cała skrzynia środków do czyszczenia pokładu. Wszystkie mają opis po włosku i na wszystkich teakowy pokład lśni świeżością kontrastującą z brudem tej części, której jeszcze tym wspaniałym środkiem nie umyto.
Na wszelki wypadek biorę butelkę z napisem – uniwersale. Wlewam trochę do wiadra i dolewam wody. Pieni się niczym w wannie, chyba za dużo tego, ale co tam, nikt obok nie krzyczy o zanieczyszczeniu środowiska, a dwa jachty dalej filipińska załoga pucuje flanelą i tak już lśniące ściany nadbudówki. Zaczynam od dziobu i w miarę posuwania się w kierunku rufy mój zapał stygnie. Prawdę powiedziawszy mycie pokładu jest to czynność znana mi głównie z marynistycznych filmów i jakiś tam bardzo mglistych wspomnień, z hakiem trzydzieści lat temu.
Wtedy używałem płynu FF w bursztynowych plastikowych opakowaniach. Raz taki FF upuściłem na pokład i rozszczelnił się cały od razu pokrywając pianą pół basenu żeglarskiego w Gdyni. Teraz jest trochę lepiej, tylko pokład zapieniony, a to co spływa do wody rozlewa się niezauważalnie i tylko przez chwilę przy burcie jachtu coś białego barwi tutejszą nieprzezroczystą i zabrudzoną smarami wodę.
Zabieram się właśnie za nadbudówkę, gdy jakiś na czarno ubrany gość woła z kei. Woła, że chce z kapitanem.
I’m captain now. Prężę z dumą pierś i oczekuję co dalej. A dalej to już wizytówka, rąsia, garnitur, krawat. Rzucam szczotę na pokład i wyciągam świeżo wytartą w spodnie rękę. Jeszcze czerwoną od zimnej wody i z deka opuchniętą od tego uniwersale detergentu.
Agencja żeglarska o światowym zasięgu, z siedzibą na Malcie, oferuje swoje usługi, że tak, oczywiście, wszystko przez office właścicieli.
Gość odchodzi ukontentowany a ja wracam do szczoty.