Późnowrześniowe popołudnie, miękkie i słoneczne, ciepłe jeszcze ciepłem niedawno minionego lata zamieniło się w noc. Jak to już o tej porze roku, po jesiennemu kontrastowo ostrą w oziębłym po zachodzie słońca powietrzu. Mieliśmy po szesnaście lat, „Nefryta” i dobre dwie godziny halsowania do Helu, czyli do domu.
Szliśmy gdzieś tam od Jastarni z wiatrem za cypel bo jazda była fajna, aż do miejsca gdzie rozsądek podpowiedział by sie odłożyć na wiatr bo niedziela właśnie się skończyła a trzeba było na rano dojechać autobusem do szkoły czyli, jak dla nas
trzech na tym malutkim pokładzie, do Gdańska i Gdyni.
Pierwszy hals poszedł w Zatokę.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Trójmiasto nie było jeszcze tak iluminowane jak obecnie. Blask świateł miasta obserwowany z niskiego pokładu niknął za horyzontem. W lewo od dziobu wzeszedł wielki Księżyc a pochylona tężejącym wiatrem łódka wtuliła się w smugę księżycowego na wodzie blasku. Lekki trzepot wybranych na blachę żagli, bryzg wody od nawietrznej na chwile zapalony Księżycem. Rozpryśnięty w przodzie genuii, która już dolnym likiem zaczęła łapać morze.
I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnego hałasu prócz zwykłych odgłosów morza, tego trzepotu żagli na wyciągniętym tylnym liku, uderzeń fali w plastikowy dziób, kropel wody strząsanych z foka, czasem krótkiego drżenia strunowego olinowania, nic ponad to, przez smugę księżycowego blasku przemknęła czarniejsza od nocy sylwetka.
Z prawa na lewo, od Gdyni w kierunku morza. Najeżona lufami, z cieniem trójnożnego masztu przed zgrabnym kominem. Potem za chwilę, kiedy zniknęła pierwsza, druga, trzecia i czwarta.
Szły bez świateł w szyku torowym w jakimś sobie tylko znanym celu.
Ponieważ wszyscy wychowaliśmy się w Helu i ten kawałek Zatoki był naszym kawałkiem Zatoki to wiedzieliśmy świetnie i bez słów, że te czarne sylwetki, które już zdążyły rozpłynąć się w mroku nocy to polskie trałowce radzieckiego projektu 254. Wzniesiona i długa dziobówka zwieńczona półwieżą armaty przeciwlotniczej 37 mm, nad tym poczwórnie sprzężone NKM, wysoki i odkryty pomost bojowy, rasowy maszt, krótki i szeroki komin za nim kolejna półwieża i niski pokład rufowy ze spienionym w kilwaterze morzem.
W nocy, z profilu i bez punktów odniesienia pozwalających wymierzyć ich rzeczywisty rozmiar wyglądały na małe niszczyciele.
Pochodzenie tej sylwetki jest wprost z paktu Ribentrop Mołotow, z czasów kiedy w jedną stronę płynęły surowce i materiały w drugą zaś technologie. Przez chwilę mieliśmy przed sobą zgrabne okręty o sylwetkach niemieckiej prowieniencji. Zamurowało
nas bo ten obrazek jakby żywcem był przeniesiony z nie tak odległej wówczas historii. Był obrazem, który przez lata prześladował komandora De Waldena, dowódcę, we wrześniu ’39 kontrtorpedowca Wicher. Kawałek na północny wschód od tej naszej pozycji ujrzał dokładnie to samo, niemieckie sylwetki okrętów, w szyku torowym i z wygaszonymi światłami poruszające się w blasku księżycowego światła. Wszystkie elementy celów były wypracowane, wystarczyło dać sygnał. Stefan De Walden sygnału nie dał, był bowiem przekonany, że osłania inne polskie okręty, a strzały zdekonspirowały by operację minowania, o której nie wiedział, że była odwołana…
Przez lata mia,l o to do siebie pretensje. Wicher został zbombardowany i zatonął następnego dnia rano.
Z trudem przełknąłem ślinę, bo wszystkie te historie raptem stanęły mi przed oczami i, nie wiedzieć czemu, w gardle.
– Do zwrotu przez sztag!
Rozwiało się w międzyczasie do piątki. Łódka kołysała się coraz gwałtowniej na rozświetlonej księżycem krótkiej, ale stromej fali. Morze przybrało ten charakterystyczny nocny wygląd. Biała piana łamiącego się grzbietu wpadała w ten sam odcień co bladoczarne, bo oświetlone banią Księżyca niebo. Doliny pozostawały ciemne, czasem tylko eksplodowały bielą wody spływąjącej z naszego małego pokładu dziobowego.
Genua to już było za dużo.
Trzasnęliśmy zwrot. Zamieszanie w kokpicie, liny się plączą, nawietrzny szot, zanim zostanie owinięty na kabestanie, trzepocze się gwałtownie, wali o pokład i o wanty. Sternik zapiera się o długi rumpel, walczy przez chwile z tym martwym, a
jednak żywym kawałkiem drewna.
Zagłówek materaca z koi.
W ciągu dnia wyniesiony na kokpitową ławkę, wraz ze zmrokiem zapomniany i pozostawiony, teraz przypadkiem kopnięty, łukiem wylatuje za burtę.
Nie mieliśmy nawet relingów.
Przez chwile zapalił się tym Księżycem na szczycie fali, zanurkował w ciemną dolinę, mignął jeszcze przez moment na kolejnym grzbiecie i na zawsze rozpłynął się w morzu.
Gdyby to był któryś z nas dwaj pozostali widzieliby go przez mniej niż dziesięć sekund. Nawietrzny szot foka, zanim został wybrany, zawinął się na postawionym przy wancie bosaku.
Zanim go odplataliśmy minął jakiś czas…