Majestat

Jadę po cichutku. W krainie ciszy. Woda jak lustro pomiędzy gęstą krą i pojedyńczymi glowrersami odbijająca niebo i naciskające coraz bardziej, z obu stron, brzegi fiordu na sześćset metrów w górę ginące wierzchołkami w chmurach. Odcięte tumanem na pierwszej setce i tylko czasem przebijające mgłę ośnieżonym żlebem. Fiord syczy niczym woda sodowa w butelce. Powietrze uwięzione w lodowcu przed setkami lat, sprężone naporem lodu do wielkiego ciśnienia, teraz uwalnia się z niego kiedy tylko cieplejsza o kilka stopni morska woda dociera doń pierwszą forpocztą. Czasem wydaje się, że już nie ma
drogi. Powolutku podchodzę pod pak, opieram się pontonem i delikatnie włączam napęd. Bryły lodu stępują, leniwie się kręcą, z głuchym hurkotem znikają pod dnem. Nad głową niebieskość lodowca, dopiero co zamienionego w gorę lodową majestatycznie na drobnych powiewach prądu wysuwającą się z wąskiego fiordu na morze. Struktura lodu. Megakryształy sprasowane naciskiem tysięcy ton, przeobrażone, wielkie, niebieskie jak farbka blue w podręcznej palecie akwareli. Cisza, i pozygzakowana droga do czoła lodowca, gdzie pak zapiera się murem, dając tylko trochę wolnej wody w pobliżu następnego
olbrzyma. Kraina powolności, spowalniająca serce i mrożąca myśli w niemym podziwie.