Wyjście

Krótki wizg rozrusznika i prawy silnik odpala z gdakaniem. Zawsze najpierw odpalamy prawy silnik, lewy dopiero potem. Tak się jakoś utarło. Na prawym jest podwieszony alternator i od razu mamy ładowanie akumulatorów. Nawet przy niskich obrotach. Na lewym wisi prądnica i w zasadzie oba by musiały pracować z różnymi prędkościami aby ładowanie było podobne.
Paranoja. Na szczęście rozdzielnia prądu rodem prosto z jakiejś ruskiej submariny całym rzędem dwuręcznych hebelków i obrotowym wybierakiem z amperomierzami wielkości deserowych talerzyków, pozwala rozdzielić i źródła i odbiory. Kiedy odpala drugi silnik lecę po przełącznikach urządzeń w kabinie nawigacyjnej. Simrad pod sufitem, radar na pulpicie, UKFka za plecami i tablica rozdzielcza świateł nawigacyjnych na ścianie lewej burty. Po naciśnięciu klawisza z krótkim kontrolnym gwizdem na schematycznym planie statku zapala się kolejna kolorowa lampka. Zielona i czerwona na burty, białe na maszt i rufę. Gaszę po kolei dwie lampy sufitowe i zapalam białe bździdełko nad mapą. Wszystko gotowe. Radar odlicza swoje dwie minuty do rozgrzania magnetronu, odprawa wyjściowa zrobiona zaraz po wejściu i nikt się nie będzie nas czepiał, wystarczy krzyknąć przez radio.
Wychodzę na górę gdzie przy kole sterowym czeka już sternik a wachtowy melduje, że wszyscy są i wszystko gotowe. Przed dziobem wiatr i czerń nocy podkreślona jeszcze światłami pokładowymi tego wyładowującego ryby kutra przycumowanego do nabrzeża przed nami. I zacinające w tym świetle smugi padającego śniegu. Pojedyncze i daleko im jeszcze do zamieci.
Jedziemy. Dziobowy szpring, rufowa, pierwsza ze zdwojonej dziobowej, druga. Szybko to idzie i sprawnie i bez wielu komend. Po oddaniu dziobowej żeglarz po nabrzeżu biegnie w kierunku rufy do pozostawionego rufowego szpringu. Nie jest dobrze biegać skrajem nabrzeża po śnieżnej brei ciemnym i wietrznym grudniowym popołudniem.
Nasz kecz nie jest wielkim żaglowcem. Ma swoje prawie trzydzieści metrów i waży, ze wszystkim, ze sto ton. Przy takim odejściu nic się nie dzieje szybko. Ze ślepą determinacją, owszem, ale nie szybko. Wiatr od dziobu zaczyna nas cofać. Ale cofnąć się nie pozwala szpring rufowy cały czas wiążący nas do nabrzeża. Lina się napręża i tak chwilę tkwimy.  Na ciasnej rufówce robi się tłoczno. Dwu grubo ubranych usiłuje wepchnąć baloniasty odbijacz pomiędzy rufowe nadburcie a starą oponę nabrzeża. Coś z tego siłowania się statku i wiatru musi wyniknąć.
Powoli dziób odsuwa się od nabrzeża. Czekam, musimy odjechać kawałeczek bo ten kuter przed dziobem stoi dosyć blisko i zabiera trochę miejsca na manewry portowe. Wiatr usiłuje zdmuchnąć mi czapkę i śniegiem zakleić oczy. Prawy silnik wstecz, lewy naprzód, oddać szpring.
– Kolego, na pokład. Po wantach!
Rośnie pas czarnej wody oddzielający nas od nabrzeża. Wielkim kołem sterowym mocno na prawą burtę, oba silniki naprzód, bardziej naprzód, wyrównanie. Oświetlony kuter zostaje po lewej, światła na nabrzeżu przestają oślepiać Przed nami kolorowy poblask obu główek i białe grzywki fal na czarnej wodzie. Do awantportu wchodzi rozkołys i po raz pierwszy unosimy się w górę i, z sykiem rozcinanej dziobem wody, opadamy w dół.