Mesa jest otulona półmrokiem podkreślanym bardziej jeszcze niż rozpraszanym przez ciepłe światło przysłoniętego abażurem kinkietu na mahoniowym szocie przedniej grodzi. Kołyszemy się lekko na portowej fali. Niespokojne morze dociera aż tutaj, w głąb portu, gdzie traci swoją zapalczywość i we wnętrzu jachtu daje o sobie znać tylko delikatnym poskrzypywaniem sklejek oszalowań, piskiem, czasami, odbijacza pomiędzy naszym jachtem a burtą tego do którego w przyjaznym tandemie jesteśmy przycumowani. Po zgiełkliwym dniu nastał spokojny wieczór, czajnik na kambuzie paruje jeszcze delikatnym wspomnieniem zaparzonej kilka minut temu herbaty, która teraz na stoliku wygodnie pod ręką. Ala pod kocem przymknęła oczy i miarowym oddechem dodaje otoczeniu spokoju i ciepła tej przedwieczornej szarej godziny w bezpiecznej przystani. Leżę na lewoburtowej kanapce, tuż pod lampką i daję się norweskiemu kryminałowi przenieść skomplikowaną intrygą do zaśnieżonej tajgi gdzie mrok leśnej nocy rozprasza tylko cieniutkie światło Księżyca w ostatniej kwadrze słabo prześwitujące pomiędzy gonionymi wiatrem chmurami. Z dźwięków tylko trzaski drzew pękających na mrozie i, zrazu delikatny, oddalony pogwizd wilczego wycia.
Odwracam stronę i tą samą ręką sięgam po parujący kubek herbaty kiedy z nagłością jeżącą pozostałości włosów na mojej głowie, tuż obok, gdzieś za burtą, rozlega się przeraźliwe wysokim C górnego rejestru, nieludzkie wycie.
Kłębuszek po drugiej stronie stołu drgnął pod kocem, błysnął promieniem lampki odbitej od szeroko nagle otwartych oczu.
-Słyszałeś?
Gdzie bym tam miał nie słyszeć. Zostawiam herbatę, chwytam latarkę i wyskakuję do kokpitu. Jest już noc, tylko na zachodzie niebo jarzy się jeszcze ponad chmurami jasno schowanym już za horyzontem słonecznym blaskiem. Wysoko w stratosferze odbitym od mgławic zawieszonych w powietrzu lodowych kryształków. Daje to teraz ten jasny odcień ponad sinymi chmurami, lekko niebieskawy.
Wszystko zdaje się w porządku, po drugiej stronie portu kołyszą się zacumowane do boi łódki. Metalowym chrzęstem poskrzypują na wietrze trzymane linami połówki metalowego mostu, dwadzieścia metrów za naszą rufą spinającego dwa brzegi naturalnego kanału tworzącego tutaj coś w rodzaju portu. Fala chlapie o burtę i nagle na te wszystkie tak dobrze znajome portowe dźwięki nakłada się wilczy gon. Najpierw jeden, świdrujący, wysoki, na to odzew drugiego osobnika. Niższy, wibrującą nutą wpadający w gulgot przepastnego jakiegoś gardła, zamarły ostatnim dźwiękiem, niedokończony jakby.
I znowu ten pierwszy. Na otwartej przestrzeni dźwięk jest pozbawiony głębi rezonującego wcześniej pustego pudła plastikowego jachtu, niemniej jednak dźwięki są wyraźne i dobiegają z przeciwległej wyspy.
Trzeba po ciemku uważać na nierówny, osiemnastowieczny bruk pokrywający nabrzeże, na stosy skrzynek jakiś, na cumy zawieszone przed laty do kamiennych polerów zastawiające pułapki na nogi nieostrożnego przechodnia. Na wszelki wypadek zabieram ze sobą korbę od kabestanu bo to strzeżonego… . Przechodzimy chwiejący się mostek, który dudni pod nogą dechami swojego pokładu, przechodzimy na drugą wyspę, krótkim marszem po odsłoniętej skale pod górę, potem w dół obok kamiennego domku i jego ogródka gdzie postawny gość o zielono ufarbowanych włosach przez pół dnia miniaturowym spychaczem kopał miniaturowy staw w miniaturowym obejściu. W ciemnościach nocy majaczy mur otaczający rabaty i cieniem ciemniejszym od nocy groteskowo na jedną z gąsienic przechylony spychacz. Dalej baszta twierdzy i szeroki parapet obronnego muru od strony otwartego morza otaczający skalisty brzeg Frederiksø, malutkiej wysepki w bałtyckim archipelagu Ertholmene. To z duńskiego, w wolnym tłumaczeniu – Wysepki.
Oparci łokciami o ambrazur starej fortalicji patrzymy w ciemności w kierunku jednej z nich. Trawiasta Kępa, nazwę musiał nadać ktoś niepozbawiony wyobraźni, bo to naga kupa kamieni, bezludna skalista wysepka dość niestarannie przez Pana Boga rzucona w morze. Teraz widać tylko jej cień i to z tego właśnie cienia dochodzą owe przeraźliwe wycia. Graesholm, wyspa zadżumionych, opuszczony przez Boga i ludzi cmentarz bezimiennych ofiar zarazy sprzed trzystu trzydziestu lat i kolonia foki szarej, zwierzęcia za wszystkich innych zwierząt najbardziej przypominającego psa. Dzikiego psa, protoplasty tego dzisiaj tak udomowionego czworonoga. Z kłów, z pyska i z wilczej natury. Poniżej karku foka z daleka i w nocy przypomina syrenę, dla odróżnienia jednak obdarzona jest wilczym głosem, takim, bojowym. Nieprzypadkowo najwyraźniej, bowiem Trawiasta Kępa wraz z większymi od niej Cristiansø, Frederiksø i garstką jeszcze innych szkierów o lokalnych zupełnie nazwach wszystkie należą do Ministerstwa Obrony Królestwa Danii i z ramienia tegoż ministra zarządzane są przez Gubernatora. Który właśnie rankiem kiwa nam przyjaźnie ręką zza kierownicy traktora dokładnie na wymiar mieszczącego się na kamiennej rampie pomiędzy nabrzeżem a wyższym nieco tarasem dwustumetrowego pasażu, który, z dużą dozą dobrej woli, można by nazwać główną ulicą fortecy. Mieszczą się przy niej dawne koszary, poczta, sklep, dom Gubernatora i, na końcu szerokim łukiem w prawo, hotel, kawiarnia, protestancki kościół i elektrownia. Traktor jest na wyspach jedynym, jeśli nie liczyć ogólnodostępnych taczek strategicznie porozmieszczanych w różnych częściach osady, pojazdem kołowym i kursuje codziennie rano pomiędzy elektrownią a nabrzeżem, na które zjeżdża owym kryminalnym, na wprost kanału portowego, zjazdem. Gdyby Gubernatorowi zadrżała noga na pedale hamulca to wraz z traktorem po kilkumetrowym sprincie jak amen w pacierzu ląduje na dnie cieśniny. Tym razem wprost przez pokład naszego wyczarterowanego jachtu cumującego zupełnie prostopadle do rampy. Nic zatem dziwnego, że na ekwilibrystykę kierowcy traktora z pedałem hamulców i dźwigniami biegów patrzę z najwyższą uwagą unosząc uważnie głowę znad kubka porannej kawy kokpitowej.
Stosunki z Gubernatorem mamy dobre. Od czasu kiedy wspólnie wczoraj odszukaliśmy w portowej sieci zagubiony gdzieś wśród bezpieczników prąd zmienny 230 voltów do ładowania akumulatorów i zasilania czajnika do wody na herbatę pozdrawiamy się za każdym spotkaniem. Na Christiansø w takiej sytuacji od pozdrowień już po kilku godzinach pobytu boli ręka. Archipelag bowiem jest iście miniaturowy, obejście głównej wyspy dookoła zajmuje spacerkiem pół godziny. Czterdzieści pięć minut, jeżeli meandrujemy i idziemy dookoła nie wprost wzdłuż brzegu tylko zbaczamy do królewskiego ogrodu zwanego lasem i będącego dzisiaj reliktem dawniej tutaj istniejącego ogrodu botanicznego. Można się go jeszcze domyśleć wśród starannie niegdyś geometrycznie wyznaczonych ścieżek i wśród równych grządek warzywniaka w małej dolince nieopodal szkoły. Także po tu i ówdzie zachowanych egzemplarzach drzew w Europie egzotycznych. Należy się dobrze przypatrywać.
Otoczenie jest na tyle ścisłe, że po jakimś czasie i po kilkukrotnych w ciągu godziny spotkaniach ma się wrażenie, że zna się z widzenia wszystkich stałych i kilku przyjezdnych a pozostających na dłużej, mieszkańców. Te gromady bosonogich i jasnowłosych dzieciaków buszujących po nabrzeżach i co i rusz z pluskiem wpadających to do fiordu, to, z drugiej strony wyspy, z trampoliny na główkę wprost do morza. Dziewczynę po turecku, z podwiniętymi nogami siedzącą na kamieniu i węglem rysującą coś po trzymanym na kolanach kartonie. Bosmana portu, z wiosłowej łodzi malującego na biało główkę falochronu. Tego Szweda, który dwa tygodnie temu przypłynął tutaj jachtem na jedną noc swego rejsu i został na dłużej. Tak jak i my zauroczony panującą na wyspach atmosferą i stosunkami.
W zabudowaniach nie ma łazienek. Słodka woda jest ściśle limitowana i codziennie rano grupa zaspanych hotelowych gości, z ręcznikami na ramieniu gęsiego maszeruje przez mostek z wyspy na wyspę do publicznej łazienki na odsundowej stronie Frederiksø. My do kąpieli idziemy do elektrowni. W automacie na nabrzeżu kupujemy plastikową kartę pre-paid’ową i zasuwamy pod górę, obok kościoła, do długiego baraku mieszczącego w sobie prócz zespołu kilku wysokoprężnych elektrogeneratorów także publiczną toaletę, pralnię i pomieszczenie z prysznicami. Przed budynkiem jest kawałek łączki. Równo przycięta trawa jest ewenementem w tutejszym krajobrazie. Soczysta zieleń łamie surowy, skalisty krajobraz, wprowadza do niego element uroczej, wiejskiej majówki. Niedzielnym przedpołudniem grupa trzech młodzieńców, w dzień roboczy nadzorujących przebudowę fortalicji latarnianej na zespół luksusowych apartamentów a dzisiaj niedzielnie swobodnych urządza sobie śniadanie na trawie. Wynieśli z budynku zastawiony stół, jeden chwycił z jednego końca, drugi z drugiego a trzeci, z kijaszkiem w ręce wskazuje niosącym gdzie mają go postawić. Dyryguje to tu, to tam a jego koledzy drepcą ze stołem po trawniku. Odstawiają mebel, pozdrawiają nas serdecznie po angielsku, po duńsku znajdują pomiędzy sobą kompromis i zaczynają od kawy ze srebrnego dzbanka przy stole słonecznym porankiem ustawionym pod lipą skąd widok niczym dookoła nieograniczony na wyspy, morze we wszystkich kierunkach i zamglony brzeg Bornholmu siną kreską zaznaczony na południowym widnokręgu.
Jak to w miejscowościach letniskowych na tubylczą tkankę nakładają się turyści. Jak też wszędzie indziej są to zbiory rozłączne i nie podlegające mieszaniu. Trzy razy dziennie przypływa z wielkiej wyspy mały statek pasażerski. Dochodzi do specjalnie dla siebie przeznaczonego nabrzeża i wyrzuca ze swego wnętrza spragnionych ciekawostek wyspozwiedzaczy.
Idą grupkami, najpierw dookoła Christiansø, po pół godzinie przechodzą mostkiem na druga wyspę gdzie ciekawie przyglądają się autochtonom. To daje program jakiś dwugodzinny, następne dwie godziny, w oczekiwaniu na statek, który ich zabierze na ląd bardziej stały spędzają w hotelowej kawiarni. Mają tam piwo, kawę i coś na ząb dla zgłodniałych. Płacić można duńskimi koronami, kartą kredytową kiedy jest łączność internetowa z bankami i euro, jeśli łączności nie ma i karty nie znajdują zastosowania. Potem statek odpływa i na wyspach zostają sami swoi.
Do kategorii turystycznej zaliczają się też załogi licznie każdego wieczora przybywających jachtów pod niemiecką banderą. To ludzie żyjący w świecie równoległym. Całkowicie samowystarczalni. Nie odwiedzają miejscowej kawiarni, niczego nie kupują w sklepie, nie korzystają z pryszniców. Przypływają wieczorem, cumują grzecznie się pytając czy można do burty. Następnie wrzucają swoje małoletnie pociechy do wody. Często z trampoliny w kąpielisku na Frideriksø, ale niekoniecznie, może być też z burty wprost do portu, z nadbudówki, albo z bomu. Na jednym z jachtów urządzają party hałasujące do nocy w sposób umiarkowany, rano znikają bez pożegnania. Najczęściej kiedy się budzimy koło naszej burty już nikt nie stoi a port jest, do wieczora, pusty.
Jednego razu przypłynął amerykański wycieczkowiec. Było go widać spod tej lipy koło elektrowni jak dymiąc z komina leżał czarną kreską na niebieskiej wodzie, ale ponieważ nie była to niedziela to kto by tam w dzień powszedni sterczał pod lipą koło elektrowni… Najsampierw na puste poranne nabrzeże przybyła pontonem pani urzędniczka. W przepisowej wg dress kodu spódniczce do kolan, białej bluzeczce i szarym żakieciku. W pantofelkach na obcasie i z czarną aktówką w dłoni.
U facetów o zielonych włosach jej strój spowodował osłupienie i długo stali niemo wpatrzeni w nabrzeże gdzie pani z gracją stukała obcasikami w siedemnastowieczny bruk i w ogóle się niczym nie przejmowała, ani nierównością kocich łbów podłoża, ani wglapieniem się zielonowłosych. Zabawiła chwilę u Gubernatora, wróciła na nabrzeże i wypielęgnowaną dłonią skinęła w kierunku unoszącego się nieopodal na wodzie pneumatycznego pontonu. Jeden gest spowodował, że sternik chwycił za mikrofon VHFki i wypowiedział doń kilka słów, które zaginęły w poszumie pracującego na wolnych obrotach silnika. Musiały to być pomyślne wieści bo nagle w cieśninie zaroiło się od wypełnionych turystami pontonów. Utworzyły kolejkę przy Frideriksø gdzie sprawnie, jeden po drugim, wyrzucały swój ładunek na wyspę.
Ci byli jeszcze mniej empatyczni od niemieckich żeglarzy.
Niczym jakieś małpy w ZOO staliśmy obok zielonych całkowicie podzielając ich antyglobalizacyjne odczucia…
Każdego dnia o godzinie osiemnastej w malutkim kościółku koło elektrowni bije dzwon. Dźwięk jasnym tonem niesie się po wyspach. Słychać go dobrze w porcie gdzie przed domem Gubernatora stoi biały maszt flagowy. Równo z pierwszą szklanką olbrzymia królewska bandera, czerwona z białym krzyżem , wycięta w długi jaskółczy ogon, którym wiatr zazwyczaj wywija we wszystkie strony, spływa w dół. Wraz z szóstym dźwiękiem Gubernator odwiązuje flaglinkę i starannie składa kilkumetrową flagę rozłożywszy ją uprzednio na sposobnym do tego celu murku ogradzającym maszt i miejsce flagowe.
Kończy się dzień, który zaczął się dziesięć godzin wcześniej, o ósmej rano wraz z pierwszym dźwiękiem kościelnego dzwonu gdy z uszanowaniem i w statecznym tempie ośmiu szklanek bandera wędrowała na swoje miejsce by przez dzień cały wskazywać wszystkim, że stoi nad duńską twierdzą.
Chciałoby się dostawić na rufie własną, ale tylko wstaję w kokpicie na dźwięk dzwonu i staram się nie patrzeć na flagsztok gdzie dziwne jakieś barwy karaibskiego raju dla podatków. Nie kompatybilują ani z dzwonem, ani z banderą, ani ze mną. Głupio tak jakoś…
Jarosław Czyszek
grudzień 2016