Cejlon. Tropikalna wyspa, Ocean Indyjski granatowy pod kobaltowym niebem poznaczonym kłaczkami monsunowych obłoków, spieniona fala biała grzywą rozbijająca się o biały piasek plaży od strony ladu zamkniętej nierówna linią palm rozcapierzonych liśćmi w kołysanych ciepłym wiatrem koronach drzew.
Rajska wyspa.
Był kiedyś w Gdyni, jeszcze w latach siedemdziesiątych, na początku smutnych lat osiemdziesiątych, przy Dziesiątego Lutego, sklep kolonialny. W ciągu przedwojennego chyba jeszcze pasażu, zaraz za księgarnią, przy Stowarzyszeniu Kapitanów i starszych Mechaników PMH, w ciągu białych pawiloników z przeszklonym frontem i charakterystycznym daszkiem tuż poniżej właściwego dachu, obramowany kolorowa markiza najprawdziwszy Sklep Kolonialny. Tak miał napisane na szyldzie i szybie poskrzypujących drzwi wejściowych gdzie zaraz za progiem, tuz po wejściu, wisiał w powietrzu zapach cynamonu, fajkowego tytoniu i cejlońskiej herbaty ukrytej na którymś tam piętrze piętrzących się pod ścianą szuflad olbrzymiego kredensu. Wszystko to z marynarskiego importu, przesiąknięte zapachem oceanu przekryte niewidzialna draperią opowieści z indyjskich dni i nocy, z porcelanowym słoniem na półce i rysunkiem takiego prawdziwego pośród dżungli niosącego na grzbiecie macharadżę na malowanej, blaszanej tacy opartej o lustro mutiplikujące te wszystkie egzotyczne przedmioty.
Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Cejlon, Sri Lanka. Gdzie Gdynia, gdzie Paryż; malutki kościółek Najświętszej Panny Marii przy Świętojańskiej i katedra Notre Dame na Wyspie.
Gdzie święty Olav w modernistycznym Oslo gdzie przyszło mi spędzić ostatnie wielkanocne triduum tak tragicznie naznaczonego ostatniego Wielkiego Tygodnia.
W Wielki Czwartek, już po pożarze paryskiej Notre Dame idziemy wieczornym Oslo szlakiem sakralnych budowli wcale licznie pokrywających ścisłe centrum norweskiej stolicy. Wszystko to oczywiście protestanckie zbory ale w dniu ostatniej wieczerzy, przygnieceni wiadomościami z Paryża, niegdysiejszej stolicy Europy i świata, szukamy duchowego wymiaru w murach świątyni. Katedralny protestancki kościół, na planie greckiego krzyża, przekryty kopułą, z ławkami w środku ustawionymi również w krzyż gdzie celebrant w koloratce i czarnej spódnicy w czarnych rajstopach i czarnych półbutach na niskim obcasie prowadzi nabożeństwo. Wnętrze rozbrzmiewa perfekcyjnymi głosami żeńskiego chóru a niewieści biskup porywa wiernych w duchowa podróż ku Panu.
Wahamy się chwilę bo w kruchcie stoi jakiś z kasą fiskalną zawieszoną na szyi, w Norwegii kościoły protestanckie pobierają opłaty za zwiedzanie, ale z powodu trwającego nabożeństwa tym razem wstęp jest bezpłatny. Jako chrześcijanie przemykamy obok kasjera i siadamy w ławce. Śpiewają pięknie, kościół jest umiarkowanie wypełniony, psalmy pani pastor wygłasza, w przerwie chóru, pośród ciszy, głośno i dobitnie, po norwesku.
Nie czujemy wspólnoty.
Kilka uliczek dalej, pośród ciemniejących zmierzchem kwartałów stoi, na skrzyżowaniu ulic, niewielki kościółek św. Olava. Olav to król i katolicki patron Norwegii. Ochrzczony w Normandii, wiele lat spędził w Nowogrodzie i przez to jest świętym także prawosławnym.
Krew moja na Was i na przyjacioły wasze…
Pierwszego cudu święty Olav dokonał w momencie swojej śmierci, kiedy otoczony przez trzech zbrojnych nieprzyjaciół, posiekawszy ich przedtem straszliwie odłożył nagle miecz i gwałtownie ugodzony przez trzech naraz wrogów zbryzgał ich swoją świętą krwią, która natychmiast ich z wszelkich ran uzdrowiła.
Jednemu odrosło ucięte ramię, drugiemu natychmiast zasklepiły się rany…
Jest już ciemno kiedy dochodzimy do drzwi kościoła pełnego cieni modlących się ludzi. Piętnaście minut wcześniej zakończyła się wieczorna msza po polsku a teraz jest czas na modlitewne czuwanie katolickich Wietnamczyków. W zeświecczonym, protestanckim Oslo, w Wielki Czwartek przed ostatnią Wielkanocą. Kościół jest ciemny i nieoświetlony, tylko plama jaśniejszą otwartych drzwi, które jeszcze na zewnątrz świeca słabo światłem zmierzchu księżycowego wieczoru. Lampy uliczne jeszcze się nie palą, zresztą to zakątek miasta, niby w centrum, a jednak na uboczu gdzie żadnych witryn sklepowych nie ma a i światła publiczne są rzadkie i luźno rozrzucone. Czuję obok ludzi, cienie mieszkańców Azji, którzy nagle, nie wiadomo czemu, przenoszą mnie wspomnieniem na sosnową, malowaną na bordowo, podłogę tego dawno nie istniejącego sklepu kolonialnego w centrum Gdyni.
Nastrój jest z cieni, z ciepła, z mroku niczym u zarania w rzymskich katakumbach. Czuje się razem w jednej wierze i w jednym sposobie myślenia, z tym milczącym, zgromadzonym w ciemnym kościele, tłumem drobnych azjatyckich postaci.
Wspólnota myśli, wiary i ducha.
Dlatego wiadomości z wielkanocnego Cejlonu są takie straszne.
Bo kościół chrystusowy jest kościołem uniwersalnej wspólnoty, pokoju i miłości.
Chrystus Zmartwychwstał!