Aby zjeść na kolację barana trzeba go wybrać spośród stada kilkudziesięciu. W ciasnej grupie skubiących żółte jakieś źdźbła, które, przy dużej dozie dobrej woli można uznać za trawę. Tuż za jurtą i za tym blaszanym namiotem na krótkim sznurku przywiązanym do wbitego w ziemię kołka beczy czarny baran. Odległe o kilkadziesiąt metrów stado nie bardzo zwraca uwage na te żałosne beknięcia.
Na chwilę tylko rogaty kozioł podnosi łeb i wzrokiem krótkowidza wpatruje się w obejście.
– A poczemu on tak… sam? Etot baran?
– A un z uma soszoł.
Niski i chudy pasterz znacząco stuka się palcem w czoło. Okazuje się, że baran wczoraj porzucił stadną naturę baranów i odłączył od stada. Było trochę zamieszania by go, na bezkresnej, połoninie odszukać.
– No, my nie tawo budziem kuszat.
Wskakuje na niskiego konia, którego my byśmy zakwalifikowali do rasy koni mongolskich, i uderzeniem pięty skłania zwierzę do szybkiego truchtu. Prosto na stado baranów, które przeczuwa, że dzieje się coś niezwykłego i zbija się ciasno, jedne zwierzę przy drugim. Jak to stado baranów.
Chaziain wbija się krótko prowadzonym koniem w zbitą masę kudłatego futra i spada z siodła wprost na upatrzonego osobnika. Z pomocą nadbiega małzonka i razem przytrzymują barana do ziemi. Robi się zamieszanie, stado się rozstępuje, do żałosnego beku tego za jurta, przy kołku, dołącza podobny głos pętanego kandydata do kolacji. Tuż przy rodzicach drepcze półtoraroczny synek gospodarzy.
Jest już wrzesień, zaczęła się szkoła i starsze rodzeństwo mieszka już, w dolinie, z babcią. Z rodzicami, na pastwisku koło jeziora Songkol, trzy tysiące metrów ponad poziomem morza, zostało tylko to najmłodsze. Berbeć plącze się pomiędzy nogami i wyraźnie przeszkadza. Baran jest przyciśnięty do ziemi ale jeszcze nie spętany. nie daje się łatwo i się, bestia, wyrywa. Matka, jakby od niechcenia, podnosi dziecko pod ramiona i, jednym ruchem, sadza na koniu. Ile to to może ważyć? Nawet biorąc pod uwagę, że konik niewielki, mongolski, to ledwie chyba czuje jeźdźca na grzebiecie. Ale stoi spokojnie i daje się nawet, półtora rocznemu maleńkiemu, powodować, w lewo i do przodu. Baran już, wspólnym wysiłkiem, spętany i matka, na wszelki wypadek, zaciska lonżę w dłoni. Lonżę… kawał sznura, liny skręconej z trzech pokrętek z rodzaju tych, które kiedyś, u nas, przy studziennym kołowrocie.
Prowadzą barana, na podobnym sznurze, w pobliże jurty.
Ani beknął.
Kirgiz sprawnie posługuje się ostrym jak brzytwa nożem. Gospodarz sprawnie zdejmuje ze zwierzęcia skórę, razem z Bałotem, naszym przewodnikiem, kierowcą i właścicielem wiekowego Volkswagena T4, który nas tu przywiózł serpentyną momentami przypominającą kształtem scyzoryk. Przepaść z prawej, skała z lewej, pięciocylindrowy silnik na czterech garach – części u nas chińskie – ciągnie do góry z przerywanym charkotem.
– Posmotri, folkswagen a idiot kak Tigr…
Dzielą tuszę na części i oddają kobiecie, która rozpala w żelaznym piecu na suchy nawóz krowi i barani. Krótki odcinek przyrdzewiałej rury robi za komin, wielki gar, żeliwny, w kształcie czaszy, wycinka kuli, za naczynie sposobne do gotowania wszystkiego, w sosie własnym. Woda z potoku meandrująco przepływającego ze sto metrów od obozowiska. Widać te meandry, bo trawa w pobliżu zielona, dalej trochę żółta i wyschnięta jak wszędzie tutaj. Na końcu równiny, pięć czy sześć kilometrów dalej, płaska, bladoniebieska tafla jeziora a nad nią, i nad nami, wypiętrzające się cumulusy szeregiem idące z północy, tuż powyżej szczytów otaczających płaskowyż.
Gospodarz z Bałotem maja jakieś swoje biznesowe i męskie sprawy. To co zostało z barana pozostawiają kobiecie, do jej wyłącznego zarządu a sami, we dwu, udają się autem w dolinę. Mówią, że do dzieci i na krótko, wrócą na kolację. Jedziemy, z dzieckiem, konno w stronę jeziora. Wrócimy na kolację. Jak niewiele człowiekowi do życia potrzeba. Dzisiaj na kolację baran. Jak niewiele , baran, trochę wysuszonego nawozu do rozpalenia ognia w piecu pospawanym z żelaznych blach, trochę kaszy, woda z wiadra, wszystko.
Przedwczoraj, trzysta prawie kilometrów stąd w stromym, porośniętym świerkami wąwozie pomiędzy tysiąc metrowymi szczytami, na maleńkiej polanie pomiędzy strumieniem a wartką górską rzeką w innej pałatkie, z tkaniny ale według tego samego wzoru co ta tutaj, poszyta aluminiową blachą, spod stołu, na pytanie o kolację łypnęła na mnie jednym okiem spod grzebienia czarna kokosza. Gospodarz, kubek w kubek brat bliźniak naszego dzisiejszego, zdecydowanym ruchem, jedną ręka sięgnął po nóż a druga po kurę. Natychmiast wyobraźnia mi podsunęła obraz niedorżniętej kury, z uciętym łbem biegającej pomiędzy drzewami. Nad potokiem, wśród zachodzącego słońca, w krajobrazie żywcem jakby zdjętym z lakowej pokrywki chińskiego puzderka.
Nie, nie, niet. Kurica niet!
Gospodarz zasępił się na chwilę, ale tylko na chwilę, zaraz charakterystyczną twarz rozjaśnił mu uśmiech. Idiemy na griby!
– Szto takoje, griby?
– Griby… etot… griby. – gospodarz machnął niecierpliwie nożem, chwycił wiaderko. – Idziemy!
Chwilę jeszcze grzebie w wiszącej na gwoździu plastikowej torbie. Wyciąga z niej butelkę i ni pyta o oczywistość, ni także oczywistość, stwierdza – Papijom?
Mając w tyle głowy opowieść Bałota, sprzed paru dni, jak to Ruskie rozpijały Kirgizów, mówię że nie. Wzrusza ramionami i sam pije z blaszanego kubka, ze dwa łyki.
Albo kurica, jeszcze nie zarżnięta, albo griby.
Idziemy we dwu, po kamieniach przechodzimy strumień i szukamy grzybów. Trujących nie ma, wszystkie sa jadalne trzeba tylko sprawdzić czy nie robaczywe. Zbieramy razem idąc po miękkim dywanie mchów pomiędzy potokiem a rzeką. Jesteśmy w wysokich górach i to są górskie potoki. Woda w rzece kłębi się na kamieniach i w uskokach spływa miniaturowymi wodospadami. Huczy, toczy się, wiruje, zalewa brzegi delikatna pianą rozbitej na porohach wody. Strumień jest nie mniej dziki, też się skręca, tez wiruje blado błękitną wodą. Mniejszy tylko i mniej nieposkromiony. Przez rzekę nie da się przejść, przez strumień można przeskoczyć po kamieniach. Pęd wody jest duży, ale jest jej mało, nie zwala z nóg, nie przewraca. Przynajmniej nie tak od razu.
Mój współtowarzysz bierze mnie pod ramię, pokazuje te pół plastikowej siatki grzybów, któreśmy już uzbierali.
– Koło Nowego Roku – mówi przekrzykując huk rzeki – suszone, będą warte 300 Somów.
– Tri sta somow… padumaj sam. – Oczy mu błyszczą, chudy jest i niewielki. Trzysta somów, to, mniej więcej, z grubsza, piętnaście złotych. Ceny tutaj w sklepach podobne do naszych, średnio, może, dziesięć procent mniej. Benzyna tylko trochę tańsza, podchodzi pod trzy złote, za litr. Siedzimy na polance przed namiotem w górach Tien Szan. W wąwozie pomiędzy szczytami, jest noc, jest ciemno, wiatru ani odrobiny i nic nie porusza olbrzymimi świerkami, które stoją w równych rzędach ciche i nieme, w nocy ciemniejsze od nocy, czarnymi plamami pośród nocnej ciemni. Ponad głową tysiące gwiazd. Tien Szan to Brama Niebios a od bramy do gwiazd już blisko. Droga Mleczna w płaszczyźnie ekliptyki. W ciszy parsknie tylko krótkim chrząknięciem puszczony na noc luzem koń. Tak by miał szansę uciec przed wilkiem. Gdyby podszedł.
Bałot siedzi w kucki obok, obaj wpatrujemy się w rozgwieżdżony firmament. W pałatkie gospodarz, przy blasku paleniska jedynie, dusi w garnku grzyby wraz z grubo pokrojonymi kawałkami ziemniaków. Zapach idzie do nas i nastraja Bałota filozoficznie;
– Musisz wierzyć w siebie. Jak uwierzysz sobie to i inni Tobie uwierzą. Kiedy wierzysz sobie wszystko jest możliwe. I wszystko będziesz miał… . Musisz wierzyć w siebie i wierzyć w Boga. Wtedy nawet chmury się rozstąpią. Kiedy poprosisz Boga. Bóg jest jeden. Ten sam, czy Allach, czy twój Pan Bóg, czy Ruski Bóg, w którego oni wierzą…
Bałot jest muzułmaninem nie wojującym.
Dalej patrzymy w niebo, na chwilę, wśród szczytów rozjaśnione smugą meteoru.
– Kiedy Pan Bóg rozdawał ludziom ziemię, dał temu ludowi tutaj, tamtemu tam, zapomniał o Kirgizach. Kiedy przyszli w pokorze zasępił się i zapytał Anioła czy mają jeszcze ziemię by dać ją Kirgizom. Anioł odpowiedział, że nie. Nie mają, została wolna już tylko twoja dacza Panie Boże…
I tak Kirgizi zamieszkali w przedsionku nieba, u Pana Boga na daczy.
Siedzimy dalej milcząc. Bałot strzela palcami niedopałek papierosa, który rozjarza się ciemną czerwienią i niknie po paraboli w
ciemnościach nocy.
– Głęboko u was zakopują w ziemi ludzi po śmierci?
– ???
– U nas bardzo głęboko.
Po kolacji, pod grzybki zapitej jednak, na wszelki sanitarny wypadek, dwoma czarkami czyściochy,
– Sam ty to uże dziełałeś?
– No szczo ty, w magazinie pokupił…
Kładziemy się we czterech na jednej pryczy. Przykryty dywanem wpatruję się jeszcze zmrużonymi oczyma w dogasający płomień żelaznej kozy i tak, nie wiedząc nawet o tym zasypiam sobie w namiocie, oddzielony tylko tkaniną od tych gwiazd, od świerków, od wilków i od koni. Od wszystkich spraw dziwnych i tajemniczych wypełniających przestrzeń tej górskiej kotliny pośrodku Środkowej Azji.
Budzę się raptem, nie wiedzieć czemu. Koza wygasła, zimno się robi, niewygodnie a żołądek się mi nagle kurczy. Jezus Maria, griby! Zimny pot występuje mi na czoło ale przez krótką chwile się nie daję. Przez bardzo krótką chwilę. W ciemnościach macam buty wśród czterech par usiłując wyłuskać swoje. Gospodarz muzułmańskim zwyczajem chodził w klapkach, Bałot w eleganckich półbucikach bo podobno tak szybko go wynajmowaliśmy, że zapomniał zabrać ze sobą górskich spodni i butów. Wybór zatem jest tylko pomiędzy naszymi czterema. Wybieram na oślep bo potrzeba staje się coraz bardziej pilna. Nie cierpiąca zwłoki. Zrywam jeszcze u pułapu zamotany wieczorem sznurek z LEDową latarką, nad stołem w przedsionku i wypadam na zewnątrz.
Ciemno, ściska chłód górskiej, wrześniowej nocy. Z tyłu namiotu ktoś szturcha mnie pod pachą w ramię… Zapalam latarkę, prosto w pomarańczowe ślipia kudłatego stworzenia. Przekrzywia łeb a oczy świeca mu jak dwa świetlne słupy kierowane w różne miejsca lasu i, przede wszystkim, w moje oczy.
Głaz w głaza…
Słysze z tyłu, za ramieniem, przyjazne końskie parsknięcie i widzę w świetle latarki jak przekrzywiając łeb przygląda mi się pies pasterski naszego gospodarza. Nawet ogon mu się zdaje ruszać z lewa na prawo. A może odwrotnie, nie mam czasu kontemplować bo gna mnie pod najbliższego świerka. Czasu na kontemplacje, na niuanse, na poszukiwania dalszego świerka, nie ma zupełnie….
To było przedwczoraj, goniło mnie po lesie jeszcze dwukrotnie, skończyło się na porannej kąpieli. W adamowym stroju w przeraźliwie chłodnym, wirującym bladoniebieską wodą górskim potoku pomiędzy wiekowymi świerkami.
Jak u Pana Boga na daczy.
Jedziemy stępa w stronę jeziora. Mijamy pasące się Jaki, kudłate krowy nie z tego świata. Może jednak z tego, jesteśmy przecież w Azji, cztery strefy czasowe od domu, w miejscu po którym spacerują długowłose Jaki. Jesteśmy na płaskowyżu, w większej części zalanym słodkowodnym, olbrzymim jeziorem. Jakby na dnie księżycowego krateru, płaskim, otoczonym zewsząd cienką koronką odległych szczytów. Na równinie zalanej czerwonawym światłem zachodzącego słońca, pod niebem po którym galopują deszczowe chmury. U nas słońce, po lewej, kilka kilometrów stąd pada śnieg i jest zima. Po prawej deszcz. widać ciemne smugi unoszącej się w powietrzu wody. Znad jeziora idzie wypiętrzony Cumulus. Cały biały, potężny, przechodzi tuż obok nie zasłaniając słońca. Nad najbliższą górą wisi nimbocumulus, tak samo wypiętrzony, podbity jednak od spodu nabrzmiałą deszczem czernią.
Jesteśmy w krainie niepojętych zjawisk. Koń, na którym siedzę strzyże delikatnie uszami i obojętny na zjawiska atmosferyczne energicznie skubie trawę, która tutaj, w pobliżu jeziora jest bujna i soczysta. Przynajmniej jak na tutejsze stosunki. Chmura uderzyła w chmurę, zderzyły się, wypiętrzyły jeszcze bardziej. U dołu, tuz nad ziemia powstaje biały tuman, który, po chwilowym zawahaniu się, rusza energicznie w nasza stronę. Ściana deszczu wali w podłoże i galopując, w szybkim tempie zbliża się do nas. Pochłania przestrzeń, jest coraz bliżej, słonce na chwile przygasło, koń podniósł łeb i wpatruje się w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą BYŁA CHMURA.
– Widziałeś? – szturcham dziecko – Tak, tato, poprosiłem po prostu by chmury się rozstąpiły…
Wrócił Bałot z pasterzem. Siedliśmy na dywanie pośrodku blaszanego namiotu. Z gara w kształcie czaszy najpierw chochlą podano rosół. Roześmiany gospodarz o lśniących oczach ochoczo wyciągnął butelkę. Patrząc na baranią kolację zupełnie nie protestowałem.
Bałot nie pije, od dwu lat nic, zupełnie nic nie pije.
– Bo to ruskie nas rozpijały.
– Nikakich Russkich ja siuda nie wiżu…
Z wielkiego gara kazdemu według uważania i według starszeństwa. Odpowiednia kość do pogryzania.
– Dawaj, polewaj. Borys Palewoj, wielkim pisarzem był…
Potem każdy wyciąga zza pazuchy kozik i struga baraninę z kości do wspólnej misy. Potem się to dodaje do kaszy, miesza łychą, stawia pośrodku dywanu i wszyscy sobie, ze smakiem, palcami jedzą.
– Polewaj, no czaja polewaj, czaj nie wodka nie upijosz…
Rano w jurcie, na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziom morza, jest przeraźliwie zimno. Około szóstej budzi się synek gospodarzy a potem już i rodzice, oboje. Nastawiają samowar na czaj. W samowarze pali się, z braku drzewnego węgla, malutkimi strużyczkami, które gospodarz toporkiem rzeza z jakiejś deski. Tutaj, w promieniu stu kilometrów, co najmniej, ani jednego drzewa, nie ma. Aby ogień zagotował samowarową wodę trzeba na urządzenie nałożyć stalowy komin z rury. Samowar z Tuły z żelaznym kominem, z którego leci dym, a woda sobie, powolutku, na herbatę, zaczyna pyrkać.
Dzień na połoninie zaczyna się od dojenia krów. Od ciepłego mleka dla gospodarzy i dla cielaka, który całą noc trzymany na postronku z dala od swojej mamy, po porannym udoju zostaje uwolniony i łapczywie dopada do wymienia.
Przyglądam się temu cudowi stworzenia. siadam na ławeczce u blaszanej ściany, za plecami pobekuje samotny, do kołka przywiązany baran, tuż za blacha ściany furkoce samowar, znad odległego jeziora wschodzi słońce nad Kirgistanem.