Rejs na Fifong
Landsordt to latarnia morska żywcem przeniesiona z krainy muminków.
Wysmukła wieża posadowiona na wierzchołku wynurzającej się z morza skały, wąskim przesmykiem wzburzonego morza oddzielonym od południowego cypla większej wyspy o tej samej nazwie.
Landsordt rozdziela sztokholmski archipelag tysięcy wysp, skał i plątaniny przesmyków na dwie części. Dwie jakby drogi do stolicy Królestwa Szwecji. Na wschód szlak dłuższy i bardziej splątany. Na zachód i północ morzem poprzez system śluz na jezioro Malaren i do Sztokholmu. W pobliżu wyspy i latarni położone jest Nynashamn. Port a właściwie przystań promowa z przytuloną doń mariną dla jachtów to jakby górka rozrządowa, z której można i w lewo i w prawo. Na zachód i na wschód, jest to też dobre miejsce na podejście do szkierów z morza i równie dobre by wziąć z niego kurs na południe. Do kraju.
Wyszliśmy z Nynashamn zachodnim wyjściem. Wąskim i trochę płytkim ale za to do samego morza osłoniętym przed silnym południowym sztormem, który zaraz za ostatnią parą torówek zanurzył bukszpryt w wodzie. Przetoczył się falą przez dziób i bryzgami zmoczył sternika.
Morze poznaczone białymi grzywami. Niebieskie. Niebo rozświetlone słońcem. Zwarty szereg cumulusów z zadziwiającą prędkością przesuwający się nad głową. Po lewej przysłonięty przestrzenną mgiełką zarys brzegu Landsordtu. Po prawej i przed dziobem morze.
Sierpniowy sztorm. Nie tyle bardzo silny co wprost w dziób. Z rozbudowaną falą, która trzyma żaglowiec niby w uchwycie. Niczym za twarz i oba silniki są za mało aby wydusić coś więcej ponad półtora węzła do przodu.
Dwa dni wcześniej, z drugiej strony archipelagu już próbowałem. Czarterowa załoga ma własne wyobrażenie o wakacjach pod żaglami. Silny przeciwny sztorm się w nim nie mieści. W trzy godziny po minięciu ostatnich skałek zostałem na pokładzie sam. Wiatr, morze, słońce i narowiste koło sterowe w dłoniach. Reszta dzielnej załogi zaległa pod pokładem. Widok przypominał hekatombę polowego szpitala po brzegi wypełnionego cierpiącymi pacjentami, którym jest już wszystko jedno. Jeden tylko żeglarz stał wczepiony rękami w wanty grotmasztu. Wpatrywał się w morze i gdy ono następowało jakąś większą falą drapał się od wewnątrz na trzy szczebelki wyblinek w górę tak, że wchodząca na pokład woda przechodziła pod nim. Schodził te trzy szczebelki w dół i dalej wpatrywał się w morze. Do następnej fali kiedy zaczynał swoją wędrówkę ad rebus, z powrotem.
Zawróciłem przed perspektywą czterech samotnych dób za sterem w towarzystwie tylko tego jednego wspinacza. Obawiałem się, że obaj byśmy tego nie wytrzymali.
Gdy tylko wysepki wygładziły morze załoga tłumnie wyległa na pokład. Teraz liczył się czas. Nocleg przy kei w Sandhamn i następnych dwanaście godzin na przejście wewnętrzna i osłonięta droga do Nynashamn i Landsordtu.
Może się wydmucha.
Nie wydmuchało się, spadło na nas po drodze szarością deszczowych chmur i szkwałów odbierając urokliwej trasie wśród szkierów normalny jej przepyszny urok. Zaraz za Dalaro się rozjaśniło. Odsłoniło widok na zatokę przed Nynashamn i na jej niebieskim tle białą sylwetę promu raźno, mocą swych potężnych silników, sunącą prosto do Gdańska. Trudno było tego promu nie zauważyć.
Powolutku zyskujemy do Landsordtu wysokość. Pod wiatr i pod falę. Odpadłem nieco w prawo by brać morze z lewego bajdewindu. Nie za dużo bo wyspa blisko po prawej burcie nie daje przestrzeni na halsowanie. Przy takim dziobaniu fali wydaje się, że stoimy w miejscu. Kołyszemy się tylko zwariowanie z dziobu na rufę. Zanurzenie dziobu powoduje wizgot wychodzących z wody śrub napędowych. Silniki zyskują na obrotach, zmieniają gang na wyższy. Kiedy dziób idzie w górę pomruk maszyn staje się basowy. Kadłubem wstrząsają dreszcze; od uderzenia fal, od śrub głęboko zanurzonych w wodzie. I potem znowu. Bryzgi wody na dziobie. Słońce zapala tęczę na porwanej wiatrem pianie spływającej z kotbelki. I tak kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie. Coraz bliżej zawietrznego brzegu. I troszeczkę do przodu.
Dodać ten prom do stojącej na nabrzeżu kasy biletowej to było jakby do dwu dodać dwa. Termin czarteru a więc i czas wakacji kończył się mojej załodze pojutrze. Sierpień, zniżki na bilety, regularność promowego połączenia. Zanim zdążyłem dobrze zacumować wysłana forpoczta wracała już z kasy razem z biletami dla całej załogi. Zanim opłaciłem postój byliśmy na naszym statku już tylko we czterech. Kapitan, mechanik i dwu szesnastoletnich chłopców.
Na przystań promową nie poszliśmy. Nawet po to by pomachać na pożegnanie naszej załodze. Wydawała się tym lekko rozczarowana, ale nie poszliśmy.
W zasadzie nic takiego.
cdn