Bardzo dawno już temu. Noc sierpniowa, piękna, nie mglista, z kopułą jaskrawo świecących gwiazd nad głową. Jechałem na silniku z połowy morza bo terminy goniły a nadchodzący ranek był ostatnim z ostatnich. Aby nie tracić czasu już spod Helu zacząłem umawiać Straż Graniczną i celników na wyliczoną prędkość razy odległość godzinę, wyszło coś około północy.
– Będzie pan na pewno?
– Oczywiście, volkswagen.
Woda sobie odkosem dziobowym szemrała w przodzie, za rufą w blasku gwiazd ciągnął się fluorestencyjny kilwater, latarnie Gdańska i Helu mrugały przyjaźnie. Wszystko szło jak z płatka do trawersu zielonej główki południowego wejścia do Gdyni. Byłem z siebie dumny, bo oto mój plan realizował się z dokładnością do minut. Silnik sobie pyrkotał radośnie dając nam pewność spotkania z władzą za te umówione dziesięć minut. Przestał nagle perkotać,bo się paliwo na ostatnie trzysta metrów przed portem skończyło. Flauta była zupełna, tośmy pod tą kopułą gwiazd i w kładącym się na lustrzanej powierzchni kolorowym blasku portowych świateł szli z piramidą żagli prędkością coś stu metrów na godzinę. Dniało już kiedy z lekkim stukiem burta naszej Vegi zetknęła się z pomostem. Na ławeczce pod budą bosmana niewyraźnie w mroku przedświtu ktoś się poruszył. Spod narzuconego płaszcza wyjrzała zmięta twarz celnika. Niemal słyszałem jak zaskrzypiały mu ścięte chłodem poranka kości.
– Paaaaanie…..