Jedziemy furgonetką z lotniska Chopina na tymczasowy parking długoterminowy, na którym dwa tygodnie temu zostawiłem swój samochód. Parking długoterminowy, tymczasowy, można powiedzieć forpoczta środkowoazjatyckich klimatów w naszej na wschód wysuniętej stolicy…
Korki z lewa, korki z prawa, kierowca szarpie busem, hamuje, przyspiesza i monologuje na temat widocznych przez szybę samochodów i ich szoferów. A że to, a tamto, a kiedy i kto prawo jazdy dał temu tam… A baby to… A on to tamto, stary kierowca jest. Stary rzeczywiście, w Ałmacie jako taksówkarz nie utrzymałby się nawet pół godziny.
W Ałmacie tylko gaz, klakson i hamulec. Hamulec niekoniecznie…
Lecimy Air Baltic z Okęcia do Rygi, dwie godziny przerwy i jednym skokiem cztery tysiące kilometrów z Rygi do Ałmaty. Na lotnisku w Rydze są drzwi. Są to drzwi nieprzezroczyste, z hydraulicznym zamykaczem i aby je otworzyć trzeba użyć nieco siły. Trzeba się zaprzeć, najpierw idzie opornie ale potem już łatwo. Są to drzwi pomiędzy Europą a postsowiecką Azją. Po stronie europejskiej jemy, w przytłumionych światłach i w dyskretnych jazzowych klimatach, europejskiego hamburgera, o smaku słabo wyprawionej podeszwy, z mikrofalówki .
Z kelnerem porozumiewamy się po angielsku wybierając potrawy z karty dań po angielsku i łotewsku. Nawet sprzątaczka mówi do nas – sorry kiedy energicznie zamiata mopem podłogę przy naszym stoliku na jednej nóżce.
Po drugiej stronie tajemniczych drzwi jest Azja. Postsowiecka, mówi się tylko po rosyjsku a w barze ukraiński barszcz z baraniną, z głośników leci „kalinka” a zjadacze barszczu mimowolnie przytupują do rytmu.
Jeszcze tylko ten strażnik graniczny, w przeszklonej budce, tuz przed drzwiami oddając paszport wymamrotał coś jakby – bon voyage, chyba z francuskiego, też Europa. Po drugiej stronie drzwi; piriwiet! szczupły mieszkaniec Azji Środkowej przesuwa się robiąc miejsce na obsadzonej już w komplecie ławce.
Do odlotu coraz bliżej, chociaż niespodziewanie robi się coraz później. Rygę od Warszawy dzieli już jedna strefa czasowa i pomimo tego, że lot trwał tylko sześćdziesiąt minut, lądujemy w Estonii dwie godziny później. Nie daję się zwariować i nie przestawiam zegarka na ręce chociaż telefon w kieszeni przestawia się sam. Powoli zatem, chcąc nie chcąc, wchodzę w ów stan schizofrenicznego rozdwojenia, który będzie mi towarzyszył w tej podróży przez jakiś czas jeszcze. Na razie się nie daję.
Sześć godzin w niewielkim samolocie; stu pięćdziesięciu pasażerów, jedna kabina i dwie toalety, robi swoje. Jest noc, przez okno nic nie widać, mkniemy nad Rosją z prędkością siedmiuset do ośmiuset dwudziestu (dane z ekraniku pod sufitem kabiny) kilometrów na godzinę jedenaście tysięcy metrów nad ziemią.
Brrr, minus pięćdziesiąt sześć stopni mrozu na zewnątrz, a w środku temperatura rośnie. Temperatura wzajemnych pogaworek bo trudno przez sześć godzin wysiedzieć w swoim, ustawionym w ciasnym rzędzie, fotelu.
Zatem przechadzki po maszynie, do przodu i do tyłu, z prądem i pod prąd zmierzających w stronę ustronnego miejsca z przodu i z tyłu samolotu. Tam też tworzą się, przestępujące z nogi na nogę, kolejki przyszłych użytkowników kabinki. Po drodze zaś trzeba minąć kilka biwaków współpodróznych z zapałem, w języku Lermontowa, wyrażających swoje emocje i oczekiwania. Turystów nigdzie w samolocie nie widać, chociaż jak się później okazało było kilku współmaskujących się sposobem mimikry rodaków. Trzeba przyznać, że, generalnie, wtapiamy się w ten postsowiecki krajobraz bez pudła.
Lecimy naprzeciw słońcu zatem i świt następuje szybko, kilkadziesiąt minut przed czwartą, która jest już ósmą kiedy siadamy na czarnym jakoś bardzo pasie lotniska w Ałmaty. Krajobraz w dole jest inny. Inny niż u nas, żółty z jakimś zakrętasami, pojedyncze zabudowania, kilka rachitycznych drzewek w pobliżu wijącej się po krajobrazie linii potoku. Plama zieleni, jak płyta jakaś, gigantyczna, winilowa, w starym stylu. Od deszczowni chyba obrotowej.
I góry. Nie byle jakie góry, przysypane śniegiem szczyty Tien Szan, Bramy Niebios, w wolnym tłumaczeniu z chińskiego. Koła podwozia dobijają o twardy asfalt runway’a, chwila nieważkości, jeszcze raz, pudło samolotu drży całe na nierównościach, gang odwróconego ciągu rośnie w uszach, ruch bezwładny w kierunku poprzedzającego fotela i już po chwili wszystko cichnie, toczymy się po lotnisku z umiarkowana prędkością a Bramy Nieba oddalają się od nas na przyzwoitą odległość kilkudziesięciu kilometrów gdzie tkwią w oddali, brązowo białe, od śniegu, na tle kobaltowego nieba.
Azja.
Przed samolotem furgonetka, z której wysypuje się ekipa sprzątająca. Zdyscyplinowana i sama ustawiająca się w wyrównany szereg.
Od lewej do prawej, każda z wiadrem u nogi i mopem na ramieniu. Po prawej odkurzacz, wielki i na kółkach, przed odkurzaczem zarządzająca ekipą, samotna, w dyskretnym oddaleniu, bez mopa. Boże drogi, czy ta furgonetka jest z gumy? Dwie jeszcze panie, z czeluści samochodu dołączają do szeregu. Wszystko to obserwujemy z autobusu lotniskowego, z rodzaju jamników, który wraz z ostatnim samolotowym pasażerem syczy drzwiami i śmiałym wygibasem po lotniskowej płycie wyrzuca nas sto metrów dalej tuż przed drzwiami hali odpraw. Tubylcy wala śmiało wprost na rząd oszklonych budek odprawy granicznej, obcokrajowcy zaś tworzą spłoszone stadko w kacie sali, przy wysokim pulpicie zasypanym stertą papierowych karteluszków. Zamieszanie, dziecko wali pewnie do przodu pod graniczne barierki, mnie zaś doświadczenie PRLu kieruje w stronę zasypanego papierem stołu.
Mam rację; deklaracja pobytowa do wypełnienia. Biorę garść karteluszków i w drodze do barierki przechwytuję niewiastę o słowiańskim wyglądzie z bordowym paszportem i złotym orłem na okładce w ręku.
– Spławili Panią?
– Każą wypełnić deklarację, bez deklaracji nie wypuszczają.
Oficjalnie deklaracja jest dla osób chcących w Kazachstanie przebywać więcej niż pięć dni. Praktycznie bez deklaracji nie wypuszczają. – A, proszę bardzo – prężę pierś z dumy , i wręczam dziewczęciu zadrukowany formularz.
Jak się później, przy przekraczaniu następnej granicy, okazało, to co napiszemy w formularzu nie ma najmniejszego znaczenia. Formularz musi być, i on jest po to by strażnik granicy mógł przybić na nim swoją pieczątkę i oddać nam na przechowanie byśmy mogli go oddać innemu strażnikowi przy opuszczaniu Kazachstanu. To jest ważne, bez tego papieru, z pieczątka, Kazachstanu nie opuścimy.
Podaję do okienka paszport z formularzem i chcę coś zagadać o pogodzie. Natychmiast jetem przywołany do porządku, władczym ruchem odsunięty na namalowaną na podłodze linię. Oczy w kamerę. Patrzeć prosto w kamerę! Nie garbić się, stać prosto, patrzeć w kamerę!
Kamera ma malutki obiektyw, który świdruje mi oczy jakby chciał się wwiercić do mózgu.
Po dobrej chwili jestem wypluty na drugą stronę border line. Bagażowy transporter warczy, ściana wypluwa kolejne walizki a pomieszczenie roi się od muzułmanów w białych jakiś chalabajach wśród których kręcą się kobiece jakby jakieś figurki całe, od stóp po głowy zamotane w białe prześcieradła. Z trudem wyłuskuję ugięte pod plecakiem dziecko i komenderuje, że idziemy. Automatyczne drzwi się otwierają, przed drzwiami trochę pustej przestrzeni, barierka a za barierką zbity, rozgadany i rozgestykulowany tłum. Nie do przebycia. Staję cokolwiek bezradnie. Na to wysoka postać w marynarce wyciąga do mnie rękę – Taxi? I na kiwnięcie głową obraca się o dziewięćdziesiąt stopni, naciska na tłum, który się przed nim rozstępuje niczym Morze Czerwone przed Narodem Wybranym. Nie namyślając się wiele (błąd) nurkuje w powstałą szczelinę, dziecko za mną. Wychodzimy na placyk przed terminalem, świeci słońce jest ósma rano, nad miastem unoszą się zamglone i zabielone śniegiem góry TienSzan. Miasto wygląda na europejskie, szerokie ulice, zieleń, miło. – Na awtowakzał Sajran. – to dworzec autobusowy sprzed którego odjeżdżają maszrutki do granicy z Kirgistanem. Do Kordaju, który dzisiaj jest naszym pierwszym celem. Drobne dwieście kilometrów. Zardzewiały przez trzydzieści lat nieużywania mój rosyjski brzmi nadspodziewanie miękko i udarienie zdaje się być w porządku. W każdym razie taksiarz wszystko rozumie. Najbardziej rozumie to, że trafił na niezorientowanych w stosunkach miejscowych jeleni, których należy wydoić. Doi zatem. Szybko się zaprzyjaźniamy, po chwili już wiem, że ma żonę, czworo dzieci, pięcioro wnucząt i syna w Instytucie. Będzie rodzić, córka.
Cenę za te dwieście kilometrów ustalamy, po długich targach, w których się wykazuję mocą i pokładami wschodniego sprytu, na sto pięćdziesiąt dolarów, bo tylko taką walutą dysponujemy, na dokładkę w banknotach tylko studolarowych.
– Charaszo, pomieniajem po darogie.
Mkniemy przez miasto, które im dalej od centrum tym bardziej staje się orientalne i post sowieckie. Russkij Mir i w rozkwicie ma kłopot by się pochwalić prostą ścianą budynku, porzucony sowiecki budynek wygląda zaś jak z pijanego snu deliryka. Im bardziej zbliżamy się do granic miasta tym bardziej wszystko wygląda jak dowcip w kiepskim guście. Wszystko, na pozór to samo co i u nas.
Samochody… poprawka one były u nas dekadę temu. Te najmłodsze, wszędzie dookoła mknie, kołysząc się na nierównościach i błyskając wyblakłymi światłami stopu ten sam niemiecki szrot co i u nas w latach dziewięćdziesiątych. Dokładnie ten sam, bo to są chyba dokładnie te właśnie samochody, tyle, że dwadzieścia lat starsze. gniotsa, nie łamiotsa. Na ostatniej stacji benzynowej, przed stepem, bierzemy paliwo i taksiarz kupuje nam po butelce wody mineralnej. Po raz pierwszy smakujemy Azję Środkową. Biorąc pod uwagę trzydziesto stopniowy upał na zewnątrz samochodu, smakuje bosko. Krynicznym łykiem wprost z plastikowej butelki do spragnionego gardła. Grzejemy sto dwadzieścia po czym tam przypominającym szosę. Z grubsza. Na wyjeździe z miasta stada wron.
– Czto eto za ptica?
– Waron.
Siedzą na poboczach, zamieszkują przydrożne zarośla, wzbijają się w niebo i, w stadzie, kołują nad szosa wypatrując w dole czegoś co mogłoby je zainteresować. Pustka dookoła, żółty, wyschnięty i nieco tylko pofałdowany step z ostrą tarka Tienszańskich szczytów nad widnokręgiem. Wznoszą się tutaj z równiny, trzy, cztery przeciętnie kilometry ponad poziom morza, by w dalszych, niewidocznych stąd, partiach strzelić siedem tysięcy metrów wzwyż, pod samo niebo. To samo po którym krążą właśnie niespiesznie chmary wron na wyjeździe z Ałmaty.
Od czasu do czasu z małego pudełeczka zamontowanego na desce rozdzielczej taksówki jako dodatkowy gadżet, piszczy coś przeraźliwie i, dotychczas, zielona linijka diódek rozbłyska nagle na czerwono. Taksiarz naciska gwałtownie hamulec, nieco nami szarpie i zwalniamy do pięćdziesięciu.
– Milicja.
Mijamy murowaną budkę ze stosowną zatoczką dla złapanych delikwentów i znowu grzejemy ile dała fabryka i chiński przemysł oponiarski pozwala…
Aż do karawnaseraju założonego przez Turka pośrodku pustyni. Tutaj po raz pierwszy pijemy czaj z małych i filigranowych czarek, jemy coś z baraniną (a co będzie nas prześladować, ta baranina, przez najbliższe dwa tygodnie). Zapoznajemy się z miejscowymi zwyczajami i Tureckim kursem wymiany dolara. Tutaj miejscowym nie idzie łatwo, bo dziecko od negocjacji odstawia tatę i sam swoim bezbłędnym angielskim negocjuje wymianę. Nadspodziewanie, przybrudzony nieco Turek, reprezentując podobny poziom znajomości szekspirowskiego języka, nadspodziewanie łatwo przystaje na nasze propozycje. To był ten jeden, z trzech, razy kiedy przydał się nam świetnie ten zapadnyj jazyk. Normalnie bowiem w tym postrosyjskim świecie melodyjnym rosyjskim można porozumieć się we wszystkim. No, nie z Turkiem w sprawie kursu dolara.
Po następnej godzinie drogi przez pusty i monotonny krajobraz, w tumanie kurzu, zatrzymujemy się pięć metrów od stalowej, kratowej bramy wyznaczającej granicę pomiędzy Kazachstanem a Kirgistanem, który jest celem naszej podróży. Ruch, rejwach, taksówki, marszrutki, wszystko w tumanach kurzu, stoimy pośrodku drogi wyciągając z bagażnika nasze skromne bagaże. Taksiarz chyba do końca nie wierzył, że mu zapłacę umówiona kwotę. Szczerze mówiąc z każdą minutą więcej spędzoną pod tym rozpalonym azjatyckim niebem moje wątpliwości również były coraz większe. Niemniej jednak; słowo się rzekło. Według późniejszych szacunków, zależy jak liczyć, przepłaciliśmy od trzech do pięciu razy, straty u Turka nie były aż tak duże.
Zebraliśmy z kurzu plecaki i wolnym krokiem podeszliśmy do metalowej, wysokiej na trzy metry, bramy w ogrodzeniu. Załomotaliśmy metalicznym dźwiękiem stosowna kołatka i krata powoli się otworzyła ukazując uzbrojonego po zęby żołnierza…