Łopoty

Powoli z zejściówki na śródokręciu zaczynają się wysuwać ludzkie postaci. Ostrożnie aby się nie poślizgnąć na zalodzonym miejscami pokładzie idą w kierunku rufy. Do mnie. Ustawiam towarzystwo po zawietrznej i odliczam do ośmiu. Po kolei każdego imiennie trzeba policzyć przed taką większą akcją w sztormie na oblodzonym pokładzie. I po zakończeniu tak samo. Czy wszyscy są na pokładzie. Sześciu chłopa do jednego zarefowanego żagla powinno być dosyć. Jednego do steru a dziewczę do nawigacyjnej. By była osłonięta od wiatru i gotowa gdyby co.
No co? Zawsze się może coś wydarzyć.
Idę trochę do wiatru i ustawiam się w baidewindzie. Rzecz cała przy zrzucaniu takich żagli polega na tym by ich nie dopuścić do łopotu. Bo łopot skończy się porwaniem żagla. A to jest żagiel dacronowy z dacronu nr 400. Tego się nie da zszyć ani ręcznie ani na zwykłej maszynie do szycia. Ponieważ nie można dopuścić do łopotu to oczywiście też nie można stawać w linii wiatru. Żagiel na segarsach można zrzucić  na każdym kierunku wiatru. Nawet w baksztagu, chociaż chociaż wtedy długi bom znaczną swoją częścią  pozostaje poza burtą. Dokładnie dlatego właśnie, by nie pracować ponad sztormową, lodowatą wodą ustawiłem kecz w baidewindzie. A nie wolno stawać w linii wiatru bo łopoczące mocno żagle, z miotającymi się u góry gaflami, mogą połamać maszty. Przy odpowiednio silnym wietrze i odpowiednio sfalowanym morzu, tak jak dzisiaj, połamią maszty na pewno.
Nigdzie nie trzeba się spieszyć. Mamy czas. Każdy ruch trzeba przewidzieć, do każdego ruchu się przystosować. Z głową i powoli. Ale skutecznie, oczywiście. Gafel ma dwa fały, jeden kontrafał i gaję, czyli linę idącą z pokładu do noku gafla. Przed każdym działaniem należy wybrać cały luz nawietrznej dirki tak aby  bom nie spadł luźno na pokład. Potem luzując pikfał i wybierając gaję ustawić gafel prostopadle do masztu. Teraz można wybrać kontrafał jednocześnie puszczając luźno  gardę i luzować dalej pikfał cały czas kontrolowany gają tak by gafel opadał pod kątem prostym do masztu.
Proste jak drut.
Idę z nimi do masztu, każdemu daję właściwą linę do ręki i każdemu tłumaczę co i jak będziemy robić.
Pik idzie w dół tak jak trzeba. Żagiel traci kształt i gafel ustawia się prostopadle do masztu. Teraz trzeba wybrać kontrafał gardy. Dwu krzepkich żeglarzy ciągnie linę w dół, a trzeci, równie krzepki, zaparty o nagielbank przy maszcie twardo trzyma fał gardy i nie daje sobie by go poluzować. Patrzę na to z niedowierzaniem bo każda chwila tak zwieszonego żagla kroi mi wprost serce wizją jego strzępów łopoczących na sztormowym wietrze.
– Puść – mówię głośno i dobitnie. Nie żeby jakoś ekspresyjnie ale na tyle wyraźnie by być  słyszanym przez wizg wiatru coraz głośniej wyjącego na wantach. W odpowiedzi mówi coś do mnie. Coś czego nie słyszę, chociaż widzę, że liny nie puścił.
– Puść – mówię głośniej. W odpowiedzi żeglarz też mówi głośniej. Teraz słyszę. Mówi, że nie może puścić tej liny, bo jak ją puści to gafel spadnie nam na głowy i komuś może zrobić krzywdę.
– Puść. K… …ć. – mówię, tym razem wkładając w to co mówię całe swoje serce, całą swoją pasję i całą swoją wiedzę.  W odpowiedzi słyszę, że nie może puścić bo… coś tam.
Chwytam gościa za jedną rękę, wyjmuję fał z drugiej i nie puszczając pierwszej swobodnie, na ile rozkołys pozwala, prowadzę do koła sterowego.
– Trzymaj w baidewindzie i pod żadnym pozorem nie stawaj do wiatru.
Zostawiam mistrza fałowego na rufie a ze sobą do masztu zabieram dotychczasowego sternika. Sprawa nie jest jednak taka prosta jakby się wydawało. Podłączamy się we czterech do kontrafału a ten ani drgnie. Mamy problem. Nie możemy zrzucić żagla bo ten nie chce zejść. Najprawdopodobniej zalodziło zblocze fału gardy i zamurowana na amen u góry lina nie chce puścić. Nie ma mowy byśmy mogli pójść na wyspę pod wiatr z łopoczącym żaglem. Nie ma też mowy bym mógł kogoś wysłać w tej chwiejbie na saling by spróbował skuć z bloków lód.
Za duże ryzyko.
Można wejść głębiej za wyspę, tak by bardziej osłaniała od wiatru i spróbować jednak wejść na maszt. Czuję jednak, że to mi się, mimo wszystko, nie podoba.
Albo pójść z wiatrem do Świnoujścia.
I to jest właściwe rozwiązanie.
Fałmistrz w międzyczasie wynajduje trzecie, wyjście. Kiedy tak stoję zamyślony i rozważający przy maszcie nagle bukszpryt wchodzi w wodę. Potężny wstrząs przechodzi przez cały żaglowiec. Ustawiony do wiatru i zatrzymany nagle przez falę wpada w paroksyzm dzikich drgawek od łopoczącego żagla i szalejącego w górze masztu gafla. Pandominium jakieś. Nic nie słyszę bo skok ciśnienia krwi w jednej chwili zablokował mi uszy. Idę na rufę. Z chęcią mordu w oczach. To musi być widać bo fałmistrz zastyga w bezruchu jakby sparaliżowany wzrokiem Bazyliszka. Płetwa sterowa pozostaje zablokowana na prawej burcie. Ponieważ się cofamy to i odpadamy z powrotem na właściwą stronę wiatru. Kiedy dochodzę do pokładówki zablokowane w otwartej pozycji składane drzwiczki do kabiny nawigacyjnej urywają haczyk i całym impetem zatrzaskują wejście. Po następnym kroku na następnej fali się otwierają i kiedy w końcu już mam dopaść sternika  drzwiczki się zamykają ostatecznie. Walnąwszy we framugę urywają się z zawiasów i, razem z framugą, wpadają do środka na podłogę. Zaraz za drzwiczkami leci sternik. Zabukowane w kabinie nawigacyjnej dziewczę, obok której w krótkim odstępie czasu przeleciały najpierw urwane drzwiczki zaraz potem sternik, na szczęście nie robiąc jej żadnej krzywdy, wystawia do góry bladą twarzyczkę. Automatycznie stawiam ją za kołem, które w tej chwili wydaje się zbyt wielkie na taką drobna postać.
– Trzymaj tak jak teraz – mówię jednocześnie patrząc po masztach, czy jeszcze stoją. Stoją. Za to od fałów krzyczą, że poszedł. Trzęsiawka wykruszyła lód z bloków i fał puścił sam z siebie. Dzielne chłopaki przyłożyły się do reszty lin i mają grota na bomie. Manetki silników do przodu. Obie śruby zaczynają młócić morze i szerokim łukiem wychodzimy na wiatr.    Teraz już można.