Klabater

„Klabater nigdy, przenigdy nie pokazuje się zwykłym marynarzom. Z kapitanem lub szyprem natomiast często siaduje nocami, gawędzi i pije rum w kapitańskiej kajucie. „

Około drugiej w nocy zazwyczaj. Ale przeniósł się do nawigacyjnej, narzekał że mu niewygodnie pomiędzy umywalką a szafką z płetwonurkiem, bo via s a vis ma kiepskie. Teraz sadowi się koło UKFki, nogą szturcha szypra, który w półmalignie przez przymrużone powieki spoziera właśnie na bursztynowy krąg radaru zastanawiając się co za cholera przyćmiła już i tak przyćmione światło nad mapą. A to materialny cień niematerialnego Klabatra.

Kiedy noc jest spokojna fala długa i zabielona tylko blaskiem Księżyca, w zawirowaniach mieszających się z poświatą jutrzenki, to Klabater podsuwa butelkę piwa, zręcznym ruchem uprzednio otworzoną. Nic nie mówi. siedzimy sobie razem podkreślając kontemplację odmierzonymi łykami, z rzadka i powoli.

Zupełnie inaczej kiedy czerwona strzałka przechyłomierza wyczynia harce na skali a przez dziób przechodzi woda. Wtedy i jego chichot dołącza się do wycia wiatru. Oczka ma błyszczące gorączką podniecenia, włosy rozczochrane o odzież przemoczoną. Nie przeszkadza mu to zupełnie, tak samo zresztą jak i to, że nasze nastroje rozchodzą się o mile. Nie reaguje zupełnie na ciężkie przekleństwa odsyłające go do diabła, gdzie między Bogiem a prawdą i jego jest miejsce. Czepia się dirki na bezanie, z rozwianym płaszczem leci od zarefowanego liku do masztu , po drodze zwala sternika,  przeskakuje na gaję grota i, wykorzystując przechyły, na samych rękach mknie do gafla. Potrafi, bestia, odczepić blok na topie i rzucić się z liną głową w dół by z dźwięcznym śmiechem zawisnąć nad kipielą fordeku. Skacze na kotbelkę, ledwo ta z zawirowań białej piany się wynurzy i dalej tam, gmerać przy stoperze, bo spuszczenie kotwicy, wraz z łańcuchem, w czterystumetrową głębię byłoby tym co mu największą sprawi radochę…

Kiedy dzień w końcu wstaje nad ołowianym morzem i szyprowi też trafi się okazja wolnej godziny by zwalić się na koję i to trochę pospać snami bez snów, to siedzi bałwan na skrzynce sekstantu i półlitra, już napoczęte, podstawia. Nie wiem jak inni ale ja go do szafy, razem z tym półlitrem, nogą upycham. Wyrywa się, niebożątko tak, że się razem w ciasnej kabinie nie możemy pomieścić i czasem są to zmagania gorsze jeszcze niźli statku ze sztormem. Wali potem w te szafę od wewnątrz hałasując okrutnie, ale się szybko pocieszycielką marynarzy utula a i ja nie jestem taki by mu, później, poduszki jakiej pod łepek nie podłożyć, kocykiem przykryć, ubranka mokrego w maszynowni nie rozwiesić i w cieple agregatu ususzyć. Co się potem, razu pewnego, działo kiedy nowy mechanik wziął Klabatrowe ubranko za za szmatę, którą zasmarowane kalamitki powycierał, nie będę opisywał bo to długa i inna historia.

Tłumaczyłem jednak diablątku po dobroci, że się może z marynarzami zabawiać, nawet ich kosztem trochę, bo to ludzie do pływania na ubiegłowiecznych żaglowcach przywykli, lecz by pomiot dziennikarski zostawił w spokoju. Jednego zwłaszcza; zdziadziałe to, sapie, miętoli w gębie niezapalone pety, bez pytania podciągnięte z szyprowego zapasu, a poczucie humoru takie samo jak ten blok betonowy na dnie koło Jastarni, a przedtem Kaszyca na nim stała…

Teraz, kiedy zimowa porą czasem na statek wpadnę, to się Klabater chowa gdzieś pomiędzy dennikami, głowę tylko nad wody zęzowe wystawia, by nieco powietrza złapać, i udaje, że go nie ma. Wzorem strusia.

A mu mówiłem, żeśmy razem z Generałem, Klabatrem i mną z czasów kiedy jachty były z drewna a pływali na nich ludzie z żelaza. Teraz jachty są z plastiku a pływają na nich ludzie z Warszawy.

Czasy się zmieniły, Klabater!