Cały ten Landsordt po prawej coraz bliżej a strzałki obrotomierzy, osobnych dla każdego silnika zaczynają tańczyć. Od zera do nastawionych dwu tysięcy obrotów na minutę. Na przemian. Raz osobno, a raz znowu razem. Ląd już bardzo blisko i wyraźnie widać malowniczy przybój kaskadami rozbijający się na czarnych i oślizgłych kamieniach.
Stoję za kółkiem sam bo intendent robi przegląd chłodni na dziobie a w maszynowni najwyraźniej coś się psuje.
To jest trzy schodki w dół do nawigacyjnej, potem pięć jeszcze do mesy i przez drzwi wodoszczelne wpadam do siłowni. Ciasne pomieszczenie jest z góry, przez pokład, oświetlone skylight’em. Po prawej burcie stoi duży , chłodzony powietrzem agregat prądotwórczy a na wprost wpasowane w podłogę leżą dwa przycupnięte zielone „Rekiny” po 90 KM każdy. Łomot, jak to w maszynowni, ale przerywany. Silniki tracą obroty, oba na raz. Wszystko się dziko kołysze więc chwytem od pilersu do pilersu dopadam zbiornika rozchodowego z jego szklanym paliwowskazem.
Mało co tam w półmroku widać ale w zmętniałym szkle nic się nie kołysze. Paliwo normalnie tankuje się do dwu dwutonowych zbiorników głównych zaś silniki bezpośrednio są zasilane ze stulitrowego zbiornika rozchodowego, do którego ropę przetacza się ręczna pompa skrzydełkową. Normalnie poziom paliwa w zbiorniku rozchodowym był pilnowany. Tym razem jednak nie dopilnowany. Może przez to całe zamieszanie z promem i późniejszymi naradami fińsko-szwedzko-polskimi. Kto wie?
Nie czas to właściwy na roztrząsanie bo statek bez sternika a w rozchodowym nędzne resztki. Końcówka, która przelewając się na fali co i raz odsłania chwyt paliwa co grozi nie tylko natychmiastowym odstawieniem maszyny ale i dokumentnym zapowietrzeniem układu, który potem potrzebuje trochę czasu na ponowne usprawnienie. Tego akurat mogliśmy nie mieć bo bez napędu w kilkanaście minut lądujemy na brzegu. Można tam co prawda coś próbować stawiać na masztach, ale to raz, że już, dwa za mało nas by szybko postawić coś poza kliwrem, a kliwer to zdecydowanie nie jest to.
Jeden ryk w głąb statku, przez kubryk aż do chłodni by intendent z towarzyszącym mu szesnastoletnim Bartkiem znaleźli się w maszynowni..
– Pompuj. Natychmiast pompuj. Głową wskazuję na drewniany uchwyt pompy skrzydełkowej, obracam się i wypadam z powrotem na pokład do osamotnionego koła sterowego.
– Eeee, tam, natychmiast – słyszę jeszcze intendenta, który zamiast chwycić wyślizgany trzonek podąża za mną na górę. Dochodzi tylko do nawigacyjnej, bogato przeszkolonej z panoramicznymi oknami przez, które, jak w kinie, widać bliski i efektowny przybój. Jakby go piorun strzelił.
– Pompuj – do Bartka – natychmiast pompuj! Tak jak jeszcze nigdy w życiu nie pompowałeś!..
Jeszcze troszeczkę. Jeszcze dziesięć minut i latarnia morska, wysmukła wieża na otoczonej przybojem malutkiej wysepce przesuwa się za rufę. Silniki pracują równo. Odpadam w prawo z wiatrem i przechodzę wzdłuż wyspy cały czas mając ją po prawej burcie ale tym razem już za to na wschód od statku, który z falą kołysze się teraz miękko i jakby nieco dostojniej. Wiatr niesie ze sobą kropelki wody, zapach morza i bliskiego lądu. W tym bukiecie, nade wszystko, smród ropy naftowej. Śmierdzimy jak stara i źle utrzymana bunkierka.. Bartek przesadził nieco z zapałem do pompowania i paliwo odpowietrznikami rozlało się na pokład.
Konfuzja ale nie za wielka. Stary statek, sosnowy pokład, metody konserwacji też stare. Intendent z pędzlem w ręku popędza młodociane dwuosobowe towarzystwo by wcierało ropę w pokład. Nada mu to wyglądu i zabezpieczy przed butwieniem. Miękka sosna wchłonie wszystko i, przy pewnej ostrożności, nic nie wycieknie do morza.
Podchodzimy do właściwej wyspy gdzie przy północnym brzegu otwiera się wąskie przejście do modrej niemal kolistej, otoczonej skałami wysokiego brzegu zatoki.
Wsuwamy się na wolnych obrotach, wiatr zamiera, powoli, rozpędem suniemy na środek, który wybieram na kotwiczenie. Kiwam ręką i czarna admirałka jednym ruchem ręki zwolniona z kotbelki wpada do wody. Cisza jest tak wielka, że hurgot wysuwanego z kluzy łańcucha kilkukrotnie odbija się echem od brzegu. Bezludna zatoka jak z bajki lub z dobrego snu siedemnastowiecznego pirata.
– Jak się nazywa ta wyspa?
– Fi-Fong – odpowiadam.
– Jak??
Potem jeszcze wielokrotnie sprawdzałem w różnych wydaniach szwedzkich map szkierowych. W jednych było Fa-Fong, w innych Fu-fong. W naszej stało jak drut; Fi-Fong.
Za pomocą talii na bomie grota na gładką i niczym lustro odbijającą brzeg wodę opuściliśmy bączek. Kilka zdecydowanych uderzeń wiosłami dowiozło nas na kamienną plażę skąd tylko kilka kroków do dziewiczej plątaniny sosen, trawy i kosodrzewiny. Intendent rozsiadł się wygodnie na zwalonym pniu, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i starannie z menu wybrał numer naszego biura armatorskiego w Jastarni.
– Tak… To ja. Jesteśmy na Fifongu.
– …
– Na FIFONGU, mówię.
– … ??
– Nie, ani kropelki, od wczoraj…