kotwica

Relacja z pięciomiesięcznego rejsu na Szpicbergen. Ebook w formacie *.pdf, ponad trzysta stron i  sto fotografii. Cena 35 PLN, wszystkie informacje  na: blog@jarekczyszek .pl

Przysypiam. Postawiony przy schodkach piecyk delikatnie pyrkoli płomieniem i daje ciepło, które od nóg rozchodzi się po całym ciele.

Najpierw jest szum, chrzęst, obmacywanie burty szorstką dłonią po jej zewnętrznej stronie. Potem drżenie masztu, wstrząs niewielki, jakby niezdecydowany. Stuk i trzask bardzo silny zaczynający się na linii wodnej i rezonansem błyskawicznie się rozchodzący w jedną stronę przez zęzę do kilu, w drugą po topy masztów, które drgając potęgują i powtarzają uderzenie szeregiem zanikających gibnięć.

Jestem na górze, zanim maszty zdążyły się gibnąć w drugą stronę. Małych kawałków lodu już nie ma. Są za to płyty wielkości boiska do koszykówki, które wirując w powolnym rytmie bezgłośnie suną na nas z determinacją martwego jakiegoś przedmiotu. Któremu ktoś kiedyś nadał kierunek, rzucił na morze i o nim zapomniał.

Nie da się nic z taką płytą zrobić. Odepchnąć bosakiem? Wolne żarty. Patrzę na najbliższą, która na nas sunie i zdaje się, że zahaczy samym skrajem. Dotyka naszej burty wystającym załomem. Obraca się, składa po prawej i szoruje o blachę kadłuba. Zdziera z niej czerwona farbę, która znaczy krę krwawą smugą i na niej pozostaje kiedy ta się od nas odczepia i płynie dalej z tą sama prędkością w kierunku Gnolla.

Następna płynie prosto na nas.

Dziób i łańcuch kotwiczny celują prosto w połowę nieregularnego prostokąta.

Najpierw pod lodem ginie nasz bojrep. Płyta prasuje bojkę niczym ogromne żelazko. Po chwili jest już na łańcuchu kotwicznym, który jako pierwszy daje odpór. Masa tego lodu i jego wymuszona prądem determinacja jest taka, że nawet na chwilę się nie zatrzymuje na naszym łańcuchu. Zabiera go po prostu ze sobą i uderza w stewę dziobową.

ELTANIN zadziera nos do góry a olbrzymia płyta wsuwa się pod spód i unosi łódkę do góry. Połową, mniej więcej, swojego szesnatotonowego ciężaru wąską krawędzią stępki spoczywamy na płycie lodowej, która cały czas wynosi ELTANINa coraz wyżej do góry dodając sobie w ten sposób jego ciężaru.

Płyta pęka pod nami na dwie części. Gibamy się w dół. Do morza. Po prawej burcie przechodzi jedno pole lodowe, po lewej drugie. Nie wiem czy były równej wielkości.

Szczerze mówiąc zamurowało mnie na chwilę.

Są takie momenty, w których żałuję, że rzuciłem palenie.

To była właściwa chwila aby zapalić papierosa. Z drugiej strony, może nie było specjalnie na to czasu.

O ile ta pęknięta przed chwila tafla była duża, to ta co teraz wali prosto na nas jest olbrzymia. Na oko podobna do boiska piłkarskiego, co tam siatkówka.

Sytuacja się powtarza. Najpierw bojrep, łańcuch, stewa, do góry… Płyta pęka i przez chwilę ELTANIN orze w niej swoim kadłubem bruzdę. Trzęsie się cały i kołysze z burty na burtę. Idzie w górę i skokami opada, jak traktor w czasie ciężkich prac polowych.

W końcu się zatrzymuje.

Lód dalszej części płyty jest zbyt gruby by pękł pod naszym ciężarem. Jacht wysunął się w górę, krawędź kry zaparła się o płetwę balastu i tak pozostaliśmy. Kra się zatrzymała. Całą swoja masą pomnożoną przez prędkość zaparła się o łódkę.

Coś musi trzasnąć.

Niewiele się namyślając popędziłem na dziób do windy kotwicznej by zwolnić hamulec i wypuścić luźno łańcuch bo to on właśnie powodował teraz to siłowanie mocarzy. Koło orzechowe zawirowało i przepuściło przez siebie, w tempie nadzwyczajnym, kilkadziesiąt metrów grubego łańcucha kotwicznego. Łup! Wstrząs, stoimy. Łańcuch zablokował się w komorze kotwicznej gdzie grubą linką kilkakroć przewleczoną przez ogniwa jest przymocowany do solidnego ucha z pręta fi dwanaście przyspawanego do dennika.

Myślę, że Radek już nie spał kiedy wsadziłem głowę do wnętrza jachtu i głosem nie znoszącym sprzeciwu zakomenderowałem;

– Tnij, synu, tnij.

Ani się pytał co ma ciąć i gdzie.

Od razu, w samym podkoszulku, bokserkach i na bosaka, z latarką w zębach i nożem w ręku zanurkował w forpiku. Czytał mi w myślach i sądzę, że nigdy dotąd komunikacja międzypokoleniowa nie była tak klarowna i błyskawiczna.

Po chwili mrożącego krew w żyłach bezruchu coś brzęknęło na dole, koło się zakręciło ostatnim metrem łańcucha kotwicznego. Przeszorował przez otwór w pokładzie, prowadnicę w windzie, strzelił wolnym końcem po żeliwnej obudowie. Zanurkował pod rolkę i zniknął w wodzie od razu tonąc w najlepszym stylu kawałka żelaza rzuconego w morze.