Pocztowy

okladka_m

Wieje, nie dramatycznie ale trochę, na tyle by fala szła prosto na to nabrzeże gdzie dobijamy pontonem. Przedtem rufa Coast Guard’u osłaniała trochę ale teraz odszedł i do kei dobił mniejszy znacznie statek pocztowy. Longyearbyen to jedno z niewielu obecnie miejsc na świecie, które są obsługiwane przez statki pocztowe. Czarne, z białymi nadbudówkami, miniaturki transatlantyków z połowy dwudziestego wieku. Dwie sztuki. Teraz właśnie przycumował ten mniejszy, więc drewniana, ponabijana gwoździami ściana nabrzeża wystawiona jest na wiatr i falę, nic dziwnego, że przy nieszczęśliwym zbiegu okoliczności ponton uległ przedziurawieniu. Podesłać drugi to znaczy uzbroić ponton z drugiej burty, obudzić Edka, który śpi po wachcie, ubrać się w wodoodporne ubranko, powiadomić pasażerów, że koniec z wycieczkami na brzeg, przynajmniej zanim się trochę chociaż nie uspokoi. Z tym mam największy problem. Ziutek nie przyjmuje do wiadomości, że nie ma pontonu na brzeg. – A to zawieziesz nas tym drugim. – Z dwu pontonów dzisiaj rano mamy już tylko ten drugi i dobrze by było gdyby tak zostało. Najpierw muszę ściągnąć uszkodzony, zobaczyć co się stało, zabezpieczyć resztki, a potem pomyśleć jak ocalić drugi, bo to aby się przedziurawił wożąc w tych warunków wycieczkowiczów nie wchodzi w rachubę. – Ale, ja muszę. – Ziutek jak dziecko tupie nogą. – Jak musisz to cię zabiorę –  Zdobywco Bieguna Północnego i w ogóle, dodaję w myślach.
Wyciągam młodego z koi. Razem opuszczamy drugi ponton. Wiatr szarpie pokrowcem, gwiżdże na padunach i w uszach. Ziutek oczywiście jest ubrany w normalną kurtkę i jeans’y. Nie mogę zatem rozwinąć większej prędkości bo przemoczę pana doktora całkowicie.
Pyrkamy powolutku kołysani krótką ale już rozbudowaną falą. Przy statku trudno utrzymać ponton przy burcie. Woda tryska spomiędzy kadłubów. Unosi do góry, rzuca na burtę i pod odbojnicę. Pisk gwałconej żywcem gumy.
Kopa export. Mijam pocztowca przed dziobem. Na brzegu Benek w fioletowym chałacie, czerwony ponton w połowie sflaczały. Na flaku leży Kazik i rękami odpycha się od drewnianego nabrzeża, które wydaje się całe ponabijane zardzewiałymi gwoździami.    Podchodzę do burty, następny kop i Ziutek już na nabrzeżu. Łapię w locie cumę i jedziemy, byle dalej od tej ściany. Coś tam Benek krzyczy, że to może nie dziura, że zawór i, że wypuszczone powietrze.
Owijam cumkę dookoła gumowej knagi i jazda pod wiatr. Chlapie, zimno. Drugi ponton na holu nie daje rozwinąć prędkości, tam z tymi… pasażerami. Przy statku wyrzucam w locie Kazia z cumką a sam przeskakuję na drugą burtę prosto pod hak bramownicy. Szybka akcja, dołącza Edek i razem z pontonem jestem na górze.    Przechodzimy na drugą burtę i wyciągamy ten żałośnie sflaczały czerwony. Patrzę na to z wielką przykrością. Pontony na statku to moja działka. Zawsze się może coś przydarzyć, ale czemu tak głupio. Edek już się kręci dookoła swojej łódki. Rozwijamy wąż sprężarki, z głupią nadzieją podłączam go pod zawór. Sprężara terkocze na cały statek, powolutku powolutku sflaczała łódka nabiera kształtów. Oglądam ją podejżliwie. Właściwie gdyby była jakaś znacząca dziura to powinienem ją zobaczyć. Przez dziurę nie znacząca powietrze nie uszłoby tak szybko i tak całkowicie. Może więc jednak?
– Co i jak to się stało? – Edek patrzy na mnie. – Nie widziałeś? W połowie drogi… – Nie przy kei? – Nie, na wodzie, ruszyliśmy… – no to jest szansa, że to rzeczywiście zawór, tylko zawór i ponton jest nieuszkodzony.
– Patrzę a Benek coraz niżej i niżej. Wiesz, ma swoje gabaryty, dlatego z początku się nie dziwiłem. Z początku to Benek powtarzał żeby wolniej, wolniej, żeby nie ochlapać. Tylko ten dźwigowy w worku na śmieci był dobrze naprawdę zabezpieczony. Patrzę, Benek coraz niżej. Raptem zaczyna; cały gaz, cały gaz do brzegu bo toniemy, no to ja cały gaz bo toniemy.
Czerwony balon się wypełnia i przyjmuje normalny kształt. Ale jak?…
– Dźwigowy łokciem.
– Boże drogi strach klienta na ponton nawet zabrać…